W Międzynarodowym Dniu Porodów Domowych zapraszam Was serdecznie na rozmowę z Karoliną Kardasz ze Szkoły Rodzenia Majka, cudowną położną, która takowe porody przyjmuje. Porozmawiamy o tym, dlaczego w dobie medycznego rozkwitu kobiety decydują się jednak rodzić w domach. O tym, czy to lepsze rozwiązanie, czy bezpieczne, czy dla każdego. Karolina opowie też o niesamowitym miejscu, które wraz z grupą cudownych kobiet chcą stworzyć w Trójmieście - o Domu Narodzin im. Stanisławy Leszczyńskiej
Zdecydowanie zbyt mało mówi się o porodach. Kiedyś kobiety siłą rzeczy uczestniczyły w porodach swoich sióstr, sąsiadek, a czasem i matek. Dziś porody znamy głównie z filmów. I to niestety głównie tych historycznych z wołaniem o gorącą wodę i białe ręczniki albo tych amerykańskich, w których wszystko jest przerysowane i nierzeczywiste.
I możecie się śmiać, ale jak zaczęłam rodzić D., to nie miałam bladego pojęcia, czy to aby na pewno wody mi zaczęły odchodzić. Wstydząc się jednocześnie, pytałam o pomoc wujka Google. Na filmach wody zawsze chlustają i wtedy nie ma wątpliwości. Zaraz potem kobiety wiją się z bólu niczym w przedśmiertnych konwulsjach. Potem leżą na sali i krzyczą w niebogłosy. I prą, i prą godzinami. Niby w szkole rodzenia co nieco powiedzieli, że wody mogą odchodzić powoli albo że mogą najpierw pojawić się skurcze. Tylko jak to rozpoznać??
Pamiętam, że ostatnie tygodnie przed narodzinami D. pełne były lęku. Nie przed bólem, potencjalnym zagrożeniem, ale lęku przed nieznanym. Nie wiedziałam, co będzie się działo, jakie to będzie uczucie, jak duży jest ból, czy zorientuję się w porę, czy wyruszymy i dojedziemy na czas, co potem mnie czeka w szpitalu… Milion myśli wypełniał moją głowę, a niewiedza nie pozwalała przygotować się na przeżycie tego niezwykłego momentu we właściwy sposób. Gdybym mogła choć trochę wyobrazić sobie, jak będzie, byłoby mi o wiele łatwiej. Próbowałam zobaczyć na żywo salę porodową, ale się nie udało, szukałam więc uparcie zdjęć. Dopytywałam, na ile miałam odwagę, koleżanek, ale tych z porodowym doświadczeniem nie miałam wtedy zbyt wielu. To jednak, co mi opowiedziały, było dla mnie mocno wspierające. Drobiazgi, urywki historii, pozornie mało istotne fragmenty, dla mnie były jak kamienie, po których mogłam przeskoczyć przez rwący nurt rzeki.
Każdy gram zdobytej wiedzy pozwalał mi odrobinę się uspokoić.
Jedna z koleżanek opowiadała o tym, że rodząc wołała „ała, ała” i wbijała paznokcie w rękę swojego męża.
Inna, że usiadła w domu na toalecie i nie miała pojęcia, czy to sączą jej się już wody (wtedy jeszcze nie wiedziałam, jak bliskie mi to będzie wyznanie).
Jeszcze inna powiedziała, że ból porodowy był dla niej mistycznym doznaniem.
Te krótkie wycinki sprawiały, że nieznany ląd wydawał się mniej obcy.
Marzyłam o tym, by zacząć rodzić w nocy. By był ze mną TFT. I by mieć przy sobie D. od samego początku, bez przerwy. Reszta nie była dla mnie aż tak ważna.
Spakowałam dwie torby - jedną porodową i drugą na kolejne dni. I czekałam. Odliczałam dni do terminu. Potem próbowałam pogonić Matkę Naturę spacerami i wchodzeniem po schodach (jest nawet z tego film i wpis, jeśli nie widzieliście - Poganiając Matkę Naturę) - bezskutecznie. 7 dni po terminie dostałam przykaz stawienia się kolejnego poranka na izbie przyjęć. Byłam załamana i przerażona poczuciem utraty kontroli, rozczarowana, że nie będzie magicznie, po mojemu. A potem po prostu, 8 dni po terminie, w środku nocy, po intensywnym spacerze, godzinę po położeniu się spać, zaczęła się akcja porodowa.
Najpierw zaczęły sączyć się wody. Potem powoli przyszły skurcze. Zdążyłam się wykąpać, dopakować ostatnie rzeczy i spokojnie, pustymi ulicami Gdańska dojechaliśmy na porodówkę. Też pustą. Powitanie niezadowolonej z pobudki położnej na izbie, problemy z systemem rejestracyjnym, a potem jeszcze "serdeczne": "Tu się żadne skurcze nie piszą, to czemu pani tak dziwnie oddycha?", jakby przyjmująca mnie położna nigdy nie słyszała o skurczach krzyżowych i dalej poszło już gładko.
Cisza, przygaszone światła, świeżo wyremontowana sala z nowym fotelem porodowym, TFT trzymający mnie za rękę i położna, która wspierała rzeczowo, choć ciepło.
Nie byłam przygotowana na poród. Brak kondycji spowodował, że zwyczajnie brakowało mi sił, by wytrwać do końca. Akcja trwała krótko - od pierwszego sygnału do momentu pojawienia się D. na świecie minęło równe 6 godzin. Ostatnie 3 godziny były to jednak bardzo intensywne godziny. Skurcze szły jeden za drugim, nie dając mi chwili na złapanie oddechu i choć częściowe zregenerowanie sił. Byłam tak zmęczona, że nie zrobiło mi różnicy, że położna przewróciła mnie tradycyjnie na plecy, gdy rozpoczęły się skurcze parte.
Wkurzyłam się tylko, gdy w tym najtrudniejszym momencie na salę wmaszerował szpaler rezydentów, pytając grzecznie, czy nie mam nic przeciwko. Oczywiście, że miałam. Nie w smak mi były tłumy, sama miałam ochotę opuścić salę wraz z całym towarzystwem i wrócić do domu, na kiego były mi te męczarnie. Ale nie powiedziałam nic głośno - ani że ich tam nie chcę (przecież gdzieś się muszą uczyć), ani że nigdy więcej dzieci (wiedziałam, że pewnie minie mi ta myśl w wraz z bólem i trudem porodu), ani że chcę cesarkę (bałam się, że jeszcze potraktują to serio, a przecież wcale cesarki nie chciałam, chciałam tylko, żeby wreszcie było po wszystkim).
Kiedy więc przyszły nagle skurcze parte, nieco byłam w szoku, że jednak jakiś koniec majaczy gdzieś na horyzoncie. Pamiętam, że położna powiedziała wtedy: „Asia, jeden skurcz i Twoje dziecko będzie na świecie”. A ja pomyślałam: „Sratytaty, po co mi wciskasz taki motywacyjny kit, przecież wiadomo, że na jednym skurczu się nie da urodzić.” Ale gdy po tym skurczu powiedziała stanowczym tonem: „Widzisz, mówiłam, żebyś nie marnowała siły - nie nadymała policzków i nie mruczała. Zmarnowałaś skurcz, a mogło być po wszystkim.”, uwierzyłam, że to wszystko chyba jednak na serio. Zawzięłam się więc w sobie i nie na drugim, ale na trzecim z kolei skurczu partym urodziłam moją wymarzoną, latami wyczekiwaną D.
Nie będę Wam słodzić, że od razu przepełniła mnie miłość i zachwyt. Pomimo tego, że kochałam ją od pierwszej sekundy, gdy dowiedziałam się o ciąży, a właściwie kochałam od lat samo wyobrażenie o niej, moja pierwsza myśl była całkowicie pozbawiona emocji. Niedowierzając jeszcze, że naprawdę moje dziecko jest już na świecie, popatrzyłam na tę małą, fioletową istotę z zaciśniętymi piąstkami i wiszącymi w dole długimi nogami i pomyślałam: „To tak wygląda moje dziecko?”. Oczywiście nie omieszkałam zbesztać sama siebie za brak fali wdzięczności, zachwytu i miłości, bo jak to tak można pomyśleć o swoim upragnionym dziecku oschle i rzeczowo. Zaraz jednak, gdy położna położyła ją na mojej piersi, upragniona fala zalała moją głowę. Mała, wspaniale pachnąca istota z niesamowicie długimi paznokciami i mokrą czupryną leżała, niezgrabnie przebierając paluszkami i jednym okiem zerkając w górę, żeby sprawdzić, kto to tam na nią patrzy. A ja, ocierając łzy wzruszenia, powtarzałam cicho: „Już jesteś z nami…”
A i szpaler rezydentów okazał się być atrakcją zdecydowanie na plus. Kiedy zobaczyłam szereg wzruszonych uśmiechów i oczu pełnych zachwytu, spowodowanych cudem narodzin, moim maleństwem, poczułam wdzięczność za ich obecność, za możliwość współdzielenia radości.
Choć nie mogłam wybrać pozycji, w jakiej rodziłam (i nie narzekam akurat bardzo, byłam tak zmęczona, że nie było opcji, żebym się w ogóle jakkolwiek dźwignęła do góry), choć szpitalna toaleta wyglądała jak z tego mema o prysznicu, co go chcesz wziąć, ale ktoś wziął go przed tobą (jeśli nie znacie, Google it!), choć dostałam oksytocynę, która raczej nie była ze wskazań medycznych (raczej trzeba było szybko opróżnić salę dla kolejki rodzących), dwie najważniejsze dla mnie rzeczy odbyły się tak, jak pragnęłam. Cały czas był przy mnie TFT. Trzymał mnie za rękę, pilnował, jak oddycham, a na koniec zrobił pierwsze, magiczne zdjęcie nowonarodzonej D. i po wszystkim przeciął pępowinę. A potem położono ją na mojej piersi i została tak przez najbliższych kilka godzin. Leżała tak, gdy rodziłam łożysko, gdy mnie szyto, a nawet gdy wieziono mnie na salę obserwacyjną. Po dwóch godzinach położna wzięła ją tylko na bok na pomiary i po chwili znów byłyśmy razem. Na sali długo nie było nikogo poza nami, TFT został więc z nami dobrych kilka godzin.
A gdy zostałyśmy już same, gdy D. spokojnie odsypiała trudy przyjścia na ten świat, miałam czas na rozmyślania. "A więc wstąpiłam do elitarnego kręgu! Przetrwałam rytuał przejścia! A więc to jest to o czym kobiety nie mówią między sobą!"
Zaraz potem pomyślałam: "Chcę jeszcze urodzić! Teraz, zaraz, dajcie mi tu jakieś dziecko! To było niesamowite!!! Chcę tego doświadczyć jeszcze wiele, wiele razy!"
Czułam się znakomicie. Zmęczenie, które w trakcie porodu odłączało mi świadomość, zniknęło momentalnie. Na jego miejsce pojawiła się euforia. Wspominam te pierwsze doby z wielkim rozrzewnieniem. O tym, że potem przyszła jednak wielka fala łez, gdy hormony zaczęły wracać do przedciążowych poziomów, pisałam już TUTAJ: Dobrymi-chęciami-jest-piekło-wybrukowane.
To było jednak tylko chwilowe, tak jak połogowy ból i początkowe trudności związane z karmieniem piersią.
Kiedy więc zbliżał się moment narodzin N., naprawdę zupełnie się nie bałam.
Czekałam na poród ze spokojem. Wiedziałam, co mnie czeka. Wiedziałam, że będzie bolało, ale że fizjologia bólu porodowego jest taka, że najpierw boli nie do wytrzymania, a potem się nagle ten ból zapomina. Tak było w moim wypadku. Wiedziałam, że do 10 dni po terminie nie będę się w ogóle przejmować i wybierać do żadnego szpitala. Jedyne, co zaprzątało moją głowę, to to, jak rozwiązać sprawę pozostawienia D.
N. identycznie jak jej siostra postanowiła przyjść na świat 8 dni po terminie. W sobotni poranek wstałam więc z łóżka, a wraz z tym zaczęły sączyć się wody. TFT ogarnął szybkie śniadanie dla D., ja zaczęłam ogarniać siebie, ale skurcze przyszły o wiele szybciej niż za pierwszym razem. Godzinę po pobudce staliśmy więc już w drzwiach, gotowi do drogi. Coraz częściej przerwy między nieregularnymi skurczami wynosiły 3 minuty... Pamiętam jeszcze pierwszy naprawdę silny skurcz, kiedy stanęłam w miejscu, nie mogąc się ruszyć i pomyślałam "jak to możliwe, że mogłam zapomnieć, jak bardzo to boli i dać się wmanewrować w poród jeszcze raz" :D (Miesiąc później odkryłam, że nie bolałoby tak, gdybym trafiła odpowiednio wcześniej do fizjoterapeuty, moje bóle związane były o wiele bardziej z nieprawidłowym ustawieniem miednicy, niż z czystą fizjologią porodu).
W biegu podrzuciliśmy D. do znajomych i pomknęliśmy w stronę szpitala. Bolało jak cholera, a moją smsową konwersację z przyjaciółką można by prezentować na zajęciach z położnictwa, psychologii i czego tam jeszcze chcecie. Ona, konkretna babka - słała mi afirmacje i namawiała do myślenia, że ten ból to tylko chwila, żebym skupiła się na myśli, że zaraz będę tulić w ramionach swoje upragnione dziecko. Ja, na co dzień raczej z tych delikatnych (napisałam to i zaczęłam się zastanawiać, czy to moje przekonanie o mnie jest wciąż aktualne...) - wymieniłam cały słownik znanych mi łacińskich zwrotów (że o łacinę podwórkową chodzi, chyba nie muszę tłumaczyć), po mistrzowsku skupiając się ten jeden raz w życiu na tu i teraz, a tu i teraz liczył się tylko ten obezwładniający ból (nie strasząc nikogo - winna była wspomniana miednica, nie tyle same skurcze porodowe).
Całe szczęście - była sobota rano i nie było korków. W przeciwnym razie czytalibyście dziś historię z porodu... w aucie. Na izbę przyjęć trafiłam z regularnymi skurczami co 2 minuty i pełnym rozwarciem. TFT został dopełniać formalności, a mnie na wózku zawieziono prosto na salę porodową. Było szybko, bardzo boleśnie i intensywnie. Bez czasu na oddech, odpoczynek czy tworzenie wspomnień. Ale nie że negatywnie. Położne były bardzo serdeczne. Dwie, bo jedna już ze mną rodziła, a druga jeszcze uzupełniała dokumentację, bardzo mnie przy tym przepraszając, że zawraca mi głowę takimi sprawami. Było po prostu... hmmm... bardzo codziennie? Może to brzmi kuriozalnie. Ale mój pobyt na sali porodowej trwał godzinę. Uwzględniając w tym podawanie danych medycznych, krótką pogawędkę, jak to się stało, że wjeżdżam na salę w drugiej fazie porodu właściwie, to że TFT dołączył w trakcie, bo musiał zostać na izbie przyjęć, tego czasu, gdy mogłam się skupić jedynie na porodzie, było naprawdę malutko.
Tak malutko, że TFT o mało nie przegapił momentu na zrobienie pierwszego zdjęcia. Tym razem położna nie kazała mi przewrócić się na plecy, ale całą akcję porodową poprowadziła ze mną leżącą na boku. Kiedy więc N. wychyliła na świat swoją blond główkę, a ja powiedziałam: "TFT, zdjęcie!", ten przytaknął, że pamięta i że zaraz przygotuje aparat. Dopiero ponaglony zrozumiał, że to już!
Nie było szpaleru rezydentów, godzin oczekiwania, zmęczenia znikającego pod wpływem uderzających do głowy endorfin.
Nie narzekam, w końcu na świecie pojawił się cud, o którym nie śmiałam nawet marzyć - po długich staraniach o D. szczerze nie nastawiałam się na rychły sukces w staraniach o drugie dziecko, byłam gotowa nawet na to, że D. pozostanie jedynaczką. Ale mam poczucie, że tak szybki obrót spraw nie pozwolił mi zagłębić się w przeżywanie tego porodu. Nie było wspinania się na szczyt, by cieszyć się jego zdobyciem. Raczej wyścig na krótkim dystansie, bez podziwiania widoków. Godzina na sali porodowej... Jak wizyta u dentysty, fryzjera (choć tam bywam dłużej!), cotygodniowe zakupy. Godzina i masz dziecko. Bez rytuałów, bez ceregieli.
Tak jak i było przy D., po pojawieniu się N. hormony szczęścia zalały mój mózg, siły zregenerowały się niezwykle szybko, w dodatku tym razem uniknęłam nacinania, po sali poporodowej hasałam więc niczym rącza łania.
Fajnie się to opowiada, bo wiecie - 3 godziny od startu do mety, pełne rozwarcie na izbie przyjęć, godzina na sali... Ale dziś wiem, jak bardzo to tempo utrudniło mi wejście w nową rolę. Wróciłam do domu po dwóch dniach, w dodatku w środku wrześniowego 28-stopniowego upału. Na trzeci dzień wróciliśmy więc w pełni do normalnego trybu życia - 3-godzinnego spaceru, siedzenia na placu zabaw itp. Dopiero dziś rozumiem, jak bardzo wznieciło to chaos w mojej głowie. Zapomniałam o połogu, o czasie na wycofanie się choć na chwilę z życia, na celebrowanie. Trochę moja psychika nie zdążyła załapać, że po raz kolejny zostałam mamą, że trzeba wdrożyć nowe procedury. To powodowało jeszcze większy szok, bo nie mogłam przecież działać na starych zasadach, a nowe nie dostały odpowiednio silnego bodźca, żeby się zacząć ustalać. Myślę dziś sobie, że fakt, że poród jest procesem rozłożonym w czasie jest istotne, by w tym czasie pod wpływem bólu i naturalnej oksytocyny zmieniała się psychika młodej matki. Mnie mocno tego zabrakło, do dziś chyba jeszcze dopracowuję w sobie to, co nie zadziało się naturalnie przez brak czasu i odpowiedniego skupienia.
Słyszę też w tonie wielu słuchających mojej opowieści, że nie powinnam się właściwie z nią wychylać. Inne kobiety rodzą po kilkanaście godzin, moja historia jest jak chwalenie się, jak wytykanie języka z pierwszego miejsca na podium. Krótki poród wydaje się być spełnieniem marzeń. Jakby nie bolał. Albo chociaż bolał mniej. Nie, nie bolał mniej, możliwe że nawet przez swoją intensywność bolał bardziej, dawał większy wycisk.
I słyszę w tym tonie trochę... jakby był mniej ważny.
Lubię opowiadać, że rodziłam krótko, bo wciąż krążą wśród kobiet głównie historie o porodach długich i trudnych. Chcę mówić, że tuż po czułam się jak nowonarodzona, bo nie zawsze kobieta musi być umęczona i obolała. Że porody mogą być w pewnym stopniu łatwe. Co nie znaczy, że te kobiety, które rodziły długo, z trudnościami, które dochodziły do siebie wiele dni lub tygodni są jakkolwiek gorsze.
Chciałabym po prostu, żeby każda z nas mogła opowiadać o swoim porodzie, nie czując się z tego powodu ocenianą. Żeby każda mogła dzielić się doświadczeniem jedynym w swoim rodzaju, nadając mu swoje własne znaczenie. Chciałabym, by o porodach w ogóle zaczęto znów rozmawiać. Żebyśmy nie musiały czerpać wiedzy z seriali, szukać w Internecie lub opierać się jedynie na programie szkoły rodzenia. Ale by znów wiedza o porodzie pochodziła z żywych historii innych kobiet.
Poród to niezwykle ważne przeżycie. Bywa różnie. Dobrze, źle, tak sobie. Ale zawsze jakoś. Zawsze wpływa to na nasze dalsze psychiczne funkcjonowanie, na nasze samopoczucie, na relację z dzieckiem, z partnerem, z rodzicami, z resztą społeczeństwa, na wzrastanie w macierzyństwie, na to, kim staniemy się na nowym etapie życia.
I jak każde ważne wydarzenie wymaga specjalnej narracji. Przeżycia go po wielokroć. Przegadania. Uwolnienia związanych z nim emocji. Opłakania strat, rozczarowań, przepracowania traum. Celebrowania radości, kobiecości, siły. Nadania znaczeń temu, co się wydarzyło. Odkrycia nowych prawd o sobie. Odnalezienia azymutów, które ten poród wyznaczył.
Tak ważne jest, jak przeżyjemy nasz poród - jak się do niego przygotujemy, jak będzie przebiegał i jak przepracujemy go po fakcie.
To jest tylko jeden moment, ale moment, od którego zależy tak wiele.
Ciekawa jestem, jakie są Wasze wspomnienia połogowe. Dałyście sobie czas, żeby powoli dochodzić do siebie, odnajdować się w nowej roli, czy też próbowałyście czym prędzej sprostać wszystkim domowym obowiązkom, wrócić do dawnej formy, zaspokoić oczekiwania otoczenia?
Mnie przy D. udało mi się faktycznie w niespiesznym tempie przejść przez te pierwszych kilka tygodni, zajmując się głównie odpoczywaniem i zachwytem nad nowym życiem. Pamiętam wpatrywanie się w jej spokojny oddech, pamiętam gości i ciasto, którym ich gościłam, bo miałam na to czas, siły i chęci, pamiętam rytuał porannego prysznica, kiedy zostawiałam maleńką D. z TFT i miałam chwilę na zadbanie o siebie.
Przy N.zdecydowanie tego zabrakło. Wiadomo, kiedy w domu jest już starsze dziecko, o wiele trudniej tak całkowicie oddać się odpoczynkowi i skupieniu na nowym życiu. Dziś jednak wiem, że to nie tylko to. Że zbyt szybko próbowałam wrócić do normalności. Piękna pogoda i moje dobre samopoczucie zwiodły mnie mocno. Zamiast dać sobie czas na pobycie w domu sam na sam z maleńką istotą, korzystając ze sprzyjających pozornie okoliczności chciałam zapewnić D. jak największe poczucie, że wcale tak wiele się nie zmieniło. W efekcie ani nie było normalnie, ani nie było niezwykle. Było za to dużo mojego zagubienia wymieszanego z burzą normujących się hormonów i myśli, że ten czas połogu trzeba po prostu przetrwać. Tak go pamiętam. Na dworze świeciło słońce, a w mojej głowie panoszyły się czarne chmury. Nie miałam czasu dać im opaść, bo szłam na plac zabaw z D., bo bawiłam się z nią w domu, bo ciągle coś, skoro tak dobrze fizycznie się czułam. Dziś szkoda mi tego czasu. Dziś, z perspektywy prawie dwóch lat, trochę mniej jednak wymagałabym od siebie, trochę więcej postarała się pobyć w domu, sam na sam z N.. Ale łatwo dziś mówić. Może następnym razem będzie łatwiej
"W toku ewolucji nie mógł powstać gatunek, którego dzieci doprowadzałyby swoich rodziców do szału - to byłoby wbrew logice" Jean Liedloff
"W głębi kontinuum" to książka, dzięki której każdy rodzic może odetchnąć głęboko i odnaleźć radość z posiadania dziecka. Bo główna teza autorki, którą popiera tysiącami lat doświadczeń gatunku ludzkiego, głosi, że całą wiedzę, jaka potrzebna jest do wychowania dziecka, mamy zapisaną w genach. Wystarczy wyłączyć przewodnictwo umysłu i wsłuchać się w instynkt, w którym ukryta jest mądrość wszystkich wcześniejszych pokoleń. Brzmi górnolotnie, ale po lekturze tej książki wielu rodziców (w tym ja!) odnalazło spokój i zaufało sobie na drodze rodzicielstwa.
Co też w tej książce jest tak niezwykłego, że nazywam ją biblią rodzicielstwa. Dlaczego historia z amazońskiej dżungli ma cokolwiek wspólnego z naszą technologiczną XXI-wieczną rzeczywistością?
Zamiast wszystkich poradników świata.
Jeeeeest!!! Dostałam i w tym roku!!! Cały rok macierzyństwa zamknięty w kadrze! Kocham ten moment najwspanialszej premiery filmowej roku!
D. obudziła się dzisiaj pół godzin wcześniej niż zwykle, żeby przygotować z TFT niespodziankę dla mnie. Rano czekało na mnie śniadanie do łóżka, obrazek wykonany przez D. i bukiet moich ukochanych konwalii.
A do tego dostałam taki prezent na urodziny, że słów brakuje, by to opisać... Pokażę Wam, jak tylko zrobimy jakieś zdjęcia!
A jak Wam mija Dzień Matki?
Dziękuję Wam przeogromnie za pomoc w spełnianiu blogowego urodzinowego życzenia!!! Jesteście wspaniali!
Mam jeszcze jedno, prywatne, i o jego spełnienie mam zamiar wreszcie postarać się własnoręcznie! Bo szczęściu trzeba pomóc, no nie? To trzymajcie kciuki! Tylko mocno!!!
W drugiej części mojej rozmowy z Pawłem Zawitkowskim odpowiemy na więcej Waszych pytań związanych z potrzebą ruchu u dziecka. Będzie też o tym, jak wybrać dobrego fizjoterapeutę, co z nieszczęsnym siadem "W", czy siad skrzyżny (po turecku) jest lepszą alternatywą i wiele, wiele innych bardzo cennych informacji.
Łapcie pierwszą ściągawkę z ostatniej rozmowy z Pawłem Zawitkowskim!
- Dziecko jest istotą omnipotencjalną, to znaczy taką, której wąchanie czegoś, dotykanie, przebiegnięcie, czy wdrapanie się na drzewo nie wystarcza do poznania. Dziecko doświadcza rzeczywistości wieloaspektowo.
- Nie jest ważne zdobycie, nawet nie zdobywanie [umiejętności], a proces realizacji.
- Dziecko nie potrzebuje ruchu, żeby zmęczyć swoje mięśnie, dziecko potrzebuje ruchu, żeby doświadczać w omnipotencjalny sposób, wszystkimi zmysłami.
- Narząd ruchu służy do realizacji potrzeb dziecka, nie do tego, żeby biegać.
- 🚴♀️ DZIECKO NIE MOŻE BYĆ STATYCZNE!
- Jak być dobrym rodzicem? Trochę leniwym i nie wszystkowiedzącym.
- Dostosować się do naturalnego rytmu biologicznego dziecka.
- Określić swoje granice tolerancji i lęku jako rodzica. Szukać możliwości realizacji pasji dziecka w sposób ciekawy dla nas i bezpieczny dla dziecka.
- Dać dziecku poczuć, że jest ważne, że jego perspektywa jest dla nas interesująca.
- Pamiętajcie, żeby mieć z tego fun.
- Nie macie mocy, żeby pozwalać czy nie pozwalać. MACIE ZASZCZYT, żeby towarzyszyć, żeby doświadczać razem z dzieckiem!
- Potrzebna jest szeroka płaszczyzna przyzwolenia na niedoskonałość.
- Rodzic też potrzebuje przewodnika (świadomego nauczyciela w przedszkolu czy szkole, fizjoterapeuty, lekarza).
- Egzamin z rodzicielstwa zdajemy przez całe życie przed swoim dzieckiem. Jeżeli jako dorosłe będzie chciało do nas przyjeżdżać, to znaczy, że zdaliśmy go dobrze.
- Dziecko jest jednym wielkim megafonem, które całym sobą opowiada nam o swojej sytuacji. Musimy zawsze brać pod uwagę jego przestrzeń zainteresowań, przestrzeń możliwości i przestrzeń ograniczeń. Wracać do przyczyn i potrzeb.
- Nie należy naprawiać dziecka, tylko małymi krokami pokazywać mu inną rzeczywistość.
- Musimy wyjść poza schemat. Siadania nie uczymy przez sadzanie. Czworakowania - przez czworakowanie. Chodzenia - przez przestawianie nóg. Tylko przygotowujemy dziecko do tego, a ono sobie wszystko samo składa.
- Do tworzenia organizacji ruchu potrzebne jest zrozumienie, po co ten ruch jest. Realizacja tego zadania musi odpowiadać przestrzeni zainteresowania dziecka. Musi być dla niego ciekawa.
- Dziecko nie jest wtedy zmuszone do robienia czegoś bardzo, bardzo precyzyjnie, tylko jest w stanie zrealizować swoje potrzeby. Doświadcza z dużym ładunkiem emocjonalnym czegoś nowego, ciekawego, czego jeszcze nie doświadczało.
- Należy zrozumieć istotę - potrzeby i co sprawia, że dziecko nie może czegoś zrealizować i zrozumieć, co jest potrzebne, żeby mogło to zrobić.
- Nie jesteśmy gotowi, aby odbierać informacje, jakie dziecko przekazuje nam na swój temat. Chcemy szybko i łatwo. Próbujemy interpretować zachowania dziecka przyrównując je do dorosłych norm.
- Usilnie od samego początku próbujemy narzucać dzieciom kod, który dla nas jest łatwy do zrozumienia albo zastosowania.
- Oczekiwanie, że dziecko zrozumie zamiary kryjące się za naszymi zachowaniami, są kuriozalne.
- Im bardziej się motamy w potrzebie bycia docenionym za swoje starania (za poświęcenie), tym gorzej dla dzieci.
- Nasze dzieci są czasem nie do zniesienia i nie da się ich zatrzymać, bo po prostu wybuchają od nadmiaru naszych błędnych starań.
- Jeśli nie radzę sobie z dzieckiem powinienem zadać sobie pytanie: "co mam zrobić ze sobą?", a nie "co mam zrobić z dzieckiem?"
Jeśli chcecie dowiedzieć się szerzej, co kryje się za tymi hasłami, zapraszam do obejrzenia nagrania z rozmowy z Pawłem: https://youtu.be/5iBUmjGCi7E A już wkrótce spodziewajcie się kolejnego spotkania! Bądźcie czujni, żeby nie przegapić terminu!!
Z Pawłem Zawitkowskim porozmawiamy o tym niepokojącym dla wielu rodziców "objawie", jakim jest nieustająca potrzeba ruchu.
Czy to normalne, że moje dziecko nie potrafi chwilę usiedzieć w miejscu? Może to ADHD, a może brak wychowania? Czym zaspokoić tę nieustającą potrzebę ruchu? Co dzieje się, gdy jej nie zaspokoimy? Jak możemy poprzez ciało regulować dziecięce emocje?
Postaramy się rozwiać Wasze wątpliwości, rzucić światło na rozumienie tego, co rozwojowo zadziewa się w pierwszych latach dziecka. Zajrzymy do świata dziecięcych emocji, które przez ciało się wyrażają i które poprzez ciało można regulować. Poszukamy sposobów na reorganizację codziennego bycia razem, tak by wilk był syty (to wiecznie nienasycone ruchem dziecko) i owca cała (ten rodzic, na którego home office łypie groźnym okiem). Na pewno możecie liczyć na konkretne pomysły aktywności i zabaw, które zajmą Wasze dzieci nie tylko na chwilę.
Mojego gościa nie trzeba chyba nikomu przedstawiać, nie ma, myślę, rodzica, który by Go nie kojarzył. Jeśli jednak jakimś cudem udało Wam się przeżyć życie, nie spotykając na swej drodze Pawła Zawitkowskiego, nie marnujcie ani chwili dłużej!
Paweł jest znakomitym fizjoterapeutą dziecięcym, ale jego praca kliniczna to jedynie ułamek tego, co robi. Od lat poprzez występy w telewizjach śniadaniowych, swoje książki, a przede wszystkim spotkania na żywo podczas rozmaitych konferencji i targów skierowanych do rodziców, zajmuje się wnoszeniem jakości i łatwości w życie rodziców małych dzieci. Poprzez proste wskazówki dotyczące codziennej pielęgnacji - noszenia, kąpania, karmienia, a także zabawy, usprawnia funkcjonowanie dzieci i rodziców, tym drugim pozwalając poczuć się specjalistami w dziedzinie rodzicielstwa. I choć mówi głównie o sprawach fizycznych, przy okazji przekazuje najistotniejszy przekaz - że bycie rodzicem może być łatwe i przyjemne, wystarczy czasem kilka kosmetycznych poprawek w codziennych czynnościach i zwykły ludzki luz.
Kocham tego gościa, odkąd zobaczyłam dobre naście lat temu, jak zgina podeszwę dziecięcych bucików w TVN Style. Uwierzcie, nikt tak nie zgina podeszwy, jak On :D
Od tamtej pory jestem specjalistką w dziedzinie giętkości podeszwy, kilka lat temu teorię przełożyłam na praktykę i powiem Wam, twardego buta moje dzieci nie uświadczą!
No i nie zapomnę, jak zachwycona przybyłam z TFT i kilkumiesięczną D. na konferencję, w której Paweł był głównym prelegentem, na ochotnika w podskokach (no dobra, mogę sobie chyba trochę podkoloryzować, nie?) pobiegłam na scenę, żeby wziąć udział w pokazie przekazywania dziecięcia z rąk do rąk i... okazało się, że totalnie w to nie umiem... Od tamtej pory kocham Pawła jeszcze bardziej.
A najbardziej kocham Go za to, że wiedza, którą dzieli się ze wszystkimi na prawo i lewo, wnosi tyle jakości do życia zarówno maluszków, jak i ich rodziców. I że w tym chaosie informacji, dobrych rad i zagubienia nowicjusza, pokazuje jasną, prostą ścieżkę, na której wreszcie można poczuć się w rodzicielstwie, jak we własnym domu.
Ależ to był dobry dzień! A nic tego z rana zupełnie nie zapowiadało! Dawno nie pamiętam takiego idealnego wręcz, wspólnie spędzonego czasu. Ostatnich kilka tygodni przeplatanych jest wybuchami "nastoletnich" emocji (serio, to napięcie, teksty, zachowania - jakbyśmy w domu nastolatkę mieli!), walki o władzę o wszystko i ze wszystkimi i jęków z powodu bólu istnienia. Staramy się brać na klatę, ale czasami uszami juz nam wychodzi ten dramat w pięciu aktach
Dziś też poszło w tony: "Nawet nie można sobie ubrań w łóżku trzymać, zaraz każe zbierać, przecież je będę dzisiaj zakładać, a już od razu mi każe sprzątać, a one szorajsze są tylko, a to moje łóżko". A mnie skończyły się już zasoby.
Ale tym razem zamiast pójść w złość albo zamiast silić się na tłumaczenia i dać się wreszcie wciągnąć w potyczki słowne z 4-letnią mistrzynią słowa, rozpłakałam się z bezsilności.
Nie tego się spodziewała. Wyraźnie miała ochotę poprztykać się jeszcze trochę, a tu takie rozczarowanie. Powarczała chwilę niezadowolona, rzuciła coś w stylu "co za matka, i jeszcze się do mnie nie odzywa!" I poszła sobie, siejąc złość na prawo i lewo. Kilkukrotnie próbowała jeszcze zanęcić, a nuż dam się jednak wciągnąć w soczystą awanturkę. Kiedy jednak w odpowiedzi dostała spokój, odmeldowała się na dłuższą chwilę do swojego pokoju, po czym wróciła odmieniona, uśmiechnięta, łagodna, współpracująca, czuła, troskliwa, wyrozumiała...
Nie zrozumcie tego opatrznie. To nie była uległość, próba udobruchania matki, zadośćuczynienia, chęć przypodobania się. Ona po prostu nie dostała pożywki dla swojej emocjonalnej burzy i ta burza umarła chyba z głodu. Gdy nabuzowane emocje opadły, czarne chmury odsłoniły jej widok i zobaczyła dom, w którym czeka się na nią z codziennym ciepłem, w którym nie musi walczyć do upadłego o bezsensowne racje, w którym wreszcie nie musi przegadywać po raz setny, dlaczego taki sposób załatwiania spraw nie jest dobry.
Tyle dni stawania na rzęsach, szukania strategii, podchodzenia raz z prawa, raz z lewa. A wystarczyło odpuścić. Dać czas, by mogła odnaleźć w wewnętrznym chaosie siebie.
Pierwszy raz od dawna nie czekałam wcale aż zasną czym prędzej, na wolny wieczór dla siebie. Ten dzień mógłby trwać i trwać.
Nie wiem, co będzie jutro. Ale to była cenna lekcja. I czas, który pozwoli na wiele rzeczy spojrzeć z nowej (a może właśnie starej, zapomnianej) perspektywy.
Bo zgubiliśmy się gdzieś. Daleko nam do tych siebie sprzed dwóch lat. W biegu próbujemy łapać się za ręce, naprędce latać dziury, trochę chyba montować życie na trytytki.
Brak na slow, żeby znów złapać Trochę Fajne Flow.
Jeśli oddamy w ręce dzieci odpowiedzialność, potrafią doskonale wziąć ją na siebie.
Dzieci biorą to całym sobą.
Oczywiście wszystko zależy od indywidualnych cech dziecka, od warunków, w jakich dotychczas się rozwijało, no i od adekwatności rangi powierzanej mu sprawy.
Często są o wiele bardziej odpowiedzialne od dorosłych.
Z powodu naturalnej determinacji, silnego poczucia sprawstwa, a także dlatego, że zwyczajnie tym dzisiejszym dorosłym tej odpowiedzialności we własne ręce często nigdy w pełni nie dano (to temat na długą analizę, ale popatrzcie na swoje życie - kiedy pojawiła się w nim prawdziwa możliwość stanowienia o sobie).
Dzieci są mega kompetentne. Rodzą się już z całą listą potrzebnych kompetencji, a potem rozwijają dzięki nim kolejne umiejętności, jeżeli tylko odnajdą ku temu odpowiednie warunki.
Obserwuję to od lat - najpierw u moich uczniów, potem u własnych dzieci. Teraz, w czasie pandemii, szczególnie rzuca mi się w oczy porównanie autentycznej dziecięcej odpowiedzialności i ogromnego jej braku u dorosłych.
4-letni syn znajomych trzymający należyty dystans od odwiedzającej go w ogrodzie babci i przeganiający grupkę obcych dzieci, które zaczynają bawić się w bezpośrednim kontakcie z nim na jego przydomowym placu zabaw. D. zaniepokojona gromadzącymi się rodzinami z dziećmi na rowerach czy rolkach w czasie, gdy zalecane było całkowite pozostanie w domu. 1,5-roczna N., która w ciągu kilku dni nauczyła się myć sama ręce i pilnuje tego przed każdym posiłkiem oraz po powrocie do domu.
Nie trzymają się zasad, bo im je narzucono. Trzymają się, bo na poziomie swoich możliwości rozumieją powagę sytuacji. Rozumieją, że odpowiedzialność za siebie wymaga również odpowiedzialności społecznej.
Tęsknią za przyjaciółmi, za normalnością, ale się nie buntują. Bo nikt nie zmusza ich do utrzymywania ograniczeń, ale daje im je w postaci odpowiedzialności za siebie i innych.
Dzieci nie trzeba bombardować ze wszystkich stron informacjami, nakazami, upominać. Jeśli dorośli w ich otoczeniu darzą je zaufaniem, przedstawiają niezbędną ilość faktów i odpowiadają na pytania, dzieci przejmują odpowiedzialność za siebie w tym powierzonym im fragmencie. Dzięki naturalnej potrzebie bycia społecznie przyjętym, na powierzone zaufanie odpowiadają byciem godnym tego zaufania.
Ale nie jest to możliwe, jeśli tę odpowiedzialność próbujemy im narzucić lub gdy po dobrym wstępie chcemy jednak trzymać nad nią kontrolę.
Prawdziwa odpowiedzialność jest wtedy, gdy zdobytą wiedzę internalizuję, gdy rozumiem i przyjmuję jako własną, a następnie podejmuję decyzję, jak ją wykorzystam.
Dostaję fakt. Obracam go w rękach, analizując ze wszystkich stron, a potem przyjmuję lub odrzucam. Jest mój albo nie. Nie chcę zależeć od czyichś decyzji, nie chcę kierować się nakazami, które są sprzeczne z moją wiedzą, nie chcę działać jedynie w obawie przed karą, nie chcę być manipulowany z powodu niewystarczającej wiedzy i zaangażowania w sprawę. Chcę być odpowiedzialny za siebie. Robię coś, bo uważam, że jest do dla mnie dobre, bo rozumiem, z jakich faktów i przekonań ta decyzja wynika, bo to jest moja decyzja.
Brakuje tej kompetencji wielu nam dorosłym. Ale dzieci są zawsze gotowe, by ją rozwijać.
--------------------------------------------
Trochę nadając tej odpowiedzialności czasu pandemii fizycznego ciała, zrobiłyśmy z dziewczynkami własne mydełka. Jeśli macie również ochotę, poniżej znajdziecie instrukcję wykonania.
Do przygotowania domowych mydełek użyłyśmy:
0,5 kg transparentnej bazy glicerynowej,
barwniki naturalne: kurkuma, papryka słodka, kakao, spirulina, węgiel aktywny,
substancje nawilżające itp.: olej kokosowy, olej jojoba, masło shea, miód,
dodatki: fusy kawy, mak, skórka z pomarańczy, płatki owsiane, koszyczek rumianku, kwiat malwy.
Bazę glicerynową pokroiłyśmy w kostkę (a właściwie zrobiła to D. - bo odpowiedzialność za własne bezpieczeństwo podczas krojenia nożem to ważny element dorastania) i odpowiednią ilość wrzuciłyśmy do szklanki (wszystko zależy od wielkości foremki, więc przy pierwszym mydle trzeba posłużyć się metodą prób i błędów). Wstawiłyśmy na ok.30 sekund do mikrofali (znów czas zależy od ilości, warto sprawdzić w trakcie, żeby mydło nie wykipiało). Mieszając, dodałyśmy odrobinę wybranych składników, a potem wlałyśmy mydło do foremki, gdzie tężało przez kolejnych kilka godzin.
Wczoraj w czasie późnowieczornej rozmowy Celina zapytała mnie, jakie mam plany na kolejne live. Z nieukrywaną satysfakcją wyłożyłam jej przygotowaną z wypiekami na twarzy listę dziesięciu świetnych gości, rozbijając to na dwie ścieżki tematyczne. Po czym dorzuciłam na koniec:
- Albo nic.
I wiecie, usiadłam przed chwilą przed komputerem i stwierdziłam, że jak nic spełniło się właśnie to ostatnie. Czasem tak mam. Przez dłuższy czas sypię pomysłami jak z rękawa. Teksty piszą się niemal same. Mam w głowie plany na kilka dni, a nawet tygodni wprzód.
A potem przychodzi taki dzień, który przeciąga się często na wiele dni lub tygodni, gdy siadam tu i nie umiem sklecić jednego zdania. Niby wiem, o czym to miało być, ale jakby ten ktoś, kto odpowiedzialny był za nadanie pomysłowi realnej formy, wyjechał na urlop w trybie pilnym.
Kiedyś mnie to strasznie frustrowało. Taki plan, taki piękny plan! Taka ciągłość, aktywność, z Wami relacja. Zasięg w szczycie formy. I krach.
Ale nauczyłam się ufać sobie.
Jeżeli tak się dzieje, to może coś za tym stoi.
Kiedy się na spokojnie przyjrzałam tym swoim "przestojom", zauważyłam, że one wcale nie są dołkiem, kryzysem, powodem do zmartwień. Że tak naprawdę ani moment szczytu blogowej formy, ani flauta na blogowym morzu nie mają wartości jedynie dodatniej lub ujemnej.
Moje bycie tu jest odzwierciedleniem dynamiki mojej psychiki. Piszę, kiedy coś sobie przepracowuję. Potrzebuję podzielić się z Wami swoimi przemyśleniami, bo to robi w mojej głowie miejsce na kolejne etapy, na kolejne tematy. To jest jak wycieczka rowerem. Ruszam z miejsca podążając za chwilową motywacją. Obserwuję wolno zmieniający się krajobraz. Są momenty, że nabieram rozpędu. Mknę jak szalona, wyrzucając z siebie raz za razem kolejne przemyślenia. I kiedy jestem już naprawdę rozpędzona, kiedy czuję, że mogłabym wygrać niejeden wyścig, okazuje się, że dojechałam właśnie na szczyt wzniesienia. Teraz pora na luzie zjechać z górki. Bez wysiłku, za to z zachwytem, korzystając z efektów wcześniejszej ciężkiej pracy włożonej w nabranie tempa.
Myślę sobie o pracy zawodowej. O ile bardziej owocna mogła by być, a już na pewno o ile bardziej satysfakcjonująca, gdybyśmy pracowali z taką zmienną dynamiką, podążając za swoim naturalnym rozwojowym rytmem.
Ile jeszcze obszarów w życiu nabrałoby soczystości, gdybyśmy wsłuchali się w siebie, w swój oddech, dostosowali do niego tempo działania.
Zamiast ścigać się z otoczeniem, zamiast ścigać się z samy sobą, zamiast zajeżdżać się ponad swoje możliwości. Naturalne interwały.
Jadę znów z górki. Przepracowałam sobie coś, co było mi potrzebne, a teraz korzystam z efektów tej pracy. Pęd myśli ucichł i jest czas na pęd życia. Ten pęd oznacza często po prostu spokój codziennego bycia razem. Niezakłóconego wewnętrznym zmaganiem z samym sobą, z pogonią za jutrem, z uwikłaniem we wczoraj.
Może jutro znów poczuję potrzebę kręcenia pedałami w zawrotnym tempie. Dziś jadę z górki, z radością wsłuchując się w szum ożywczego wiatru rodzinnych relacji, smagającego mi policzki i targającego włosy. Kończę ten dzień radośnie zmęczona, z rumieńcami na twarzy i błyskiem w oku.
To był tak cudownie normalny dzień.
D. zrobiła dziś pokaz tańca i projektowała kolejne pomieszczenie do swojego domu, w którym potem spotykamy się w Krainie Snów. TFT pracował i składał w całość połamane drobiazgi. N. dziesięć razy zdjęła i założyła skarpetki, wyciągnęła z szuflady kilka ubrań i część z nich włożyła na siebie. Kocham tę normalność i ukrytą w niej magię.
Lista gości na live, zaczęty wczoraj bardzo ważny dla mnie post zaczekają. Jeszcze przyjdzie na nie czas. Albo i nie. Nie planuję dziś. Dziś po prostu jestem. Tu i teraz.
To już ponad 1,5 miesiąca, odkąd nasza rzeczywistość diametralnie się zmieniła. Staramy się dostosować do ograniczeń, zmierzyć z trudnościami, jakie z nich wynikają, funkcjonować jak dawniej. Niepewność sytuacji, zachwiane poczucie bezpieczeństwa, nagła zmiana, nadmiar obowiązków, izolacja od innych ludzi, zamknięcie w czterech ścianach sprawiają, że funkcjonowanie w dawnej normie bywa nie tylko trudne, co wręcz niemożliwe. Choć staramy się najlepiej, jak umiemy, dopadają nas słabe momenty. Choć staramy się żyć jak dawniej, ten czas to czas wyjątkowy, czas kryzysu.
Ten czas wypełniony jest emocjami.
Czy to normalne, że tak mocno się w nas odzywają? Jak sobie z nimi radzić? Dopuszczać do głosu, a może starać się je ukryć? Czy warto za wszelką cenę być silnym? Czy pozwalać sobie na słabość? Jak w tym wszystkim zaopiekować emocjonalnie dzieci?
Z Celiną Górską-Galińską ze Sztuka emocji Celina Górska, doświadczoną w pracy z osobami przechodzącymi kryzys psychoterapeutką i trenerką NVC, chcemy porozmawiać jutro o emocjach, które towarzyszą nam i naszym dzieciom w tej i innych sytuacjach kryzysowych.
Zapraszam Was serdecznie, bo oprócz rzetelnej wiedzy i strategii na trudny czas znajdziecie tu morze empatii, zrozumienia i wsparcia.
Macie tak jak ja, że przywykliście już do "kwarantanny" na tyle, że wydaje Wam się czymś zupełnie normalnym? Miewałam różne momenty, od lęku o bezpieczeństwo nas wszystkich, przez rozgoryczenie sytuacją polityczno-ekonomiczną, po wątpliwości dotyczące ciągu dalszego tej historii. Dziś czuję, że emocjonalne fale opadają, a my żyjemy sobie coraz bardziej normalnym życiem, nie odczuwając już tak dotkliwie epidemiologicznych ograniczeń. Trochę też wraz z wiosną budzę się z zimowego snu i tym mocniej w obecnej sytuacji zachwycam się tym czasem rozkwitającej przyrody. Tym mocniej doceniam czas spędzony razem na łonie przyrody. Tylko obecności ludzi wciąż brak.
Ale i na to znaleźliśmy ostatnio nowy sposób!
Wyczytałam ostatnio, że warto w związku z suszą wspomóc las, budując zapory na leśnych strumieniach. Spiętrzona woda zatrzymuje się dłużej w wyższej położonych częściach lasu, chroniąc je nieco bardziej przed nadmiernym wysuszeniem. Brakowało nam tylko towarzystwa do bobrzej pracy. Wymyśliliśmy więc wspólną-ale-oddzielną wyprawę nad pobliski strumień, zapraszając na nią mieszkającą nieopodal przyjaciółkę D. Mając na uwadze obowiązujące zalecenia, a jednocześnie dodając przygodzie smaku, zorganizowaliśmy podchody. Zostawialiśmy po drodze dla H. strzałki rysowane kredą na chodniku, patykiem na piasku, ułożone z patyczków, szyszek, a nawet całkiem sporych gałęzi. W pewnym momencie sąsiedzka drużyna prawie deptała nam po piętach, emocji było co niemiara. :D Na miejscu zajęliśmy pozycje po dwóch stronach strumienia i wzięliśmy się za rozbudowywanie naturalnej zapory powstałej z naniesionych przez wodę gałęzi i liści.
Dziewczynki śmigały po lesie jak rącze łanie. Zbierały patyki, oglądały w wodzie żabi skrzek, wdrapywały się na tamę, a wreszcie skakały po wodzie (nie zdążyłam zawczasu ogarnąć kaloszy dla N., więc miała dodatkową przygodę, brodząc w wodzie boso). Kocham las, za to jak uwalnia w człowieku naturalne pokłady pozytywnej energii, jak koi i jak rozwija!
Możecie się oczywiście domyślać, że każda dobra impreza czasem ponosi i pod koniec dziewczynki zapomniały zupełnie, że mają trzymać dystans i wskoczyły razem do wody. Myślę jednak, że chyba nadszedł taki czas, żeby małymi krokami, nie zapominając o zasadach bezpieczeństwa, w oparciu o zdobytą przez te prawie dwa miesiące wiedzę, wracać do normalności. Nie zapominamy o zagrożeniu, nie szarżujemy, teraz znów siedzimy w domu i machamy sobie z balkonu. Ale częściej wychylamy się na świat, mając w sobie mniej trwogi, więcej zdrowego rozsądku.