Dzieci, których brakuje wśród nas
20:11Miałam dziś pisać o czymś zupełnie innym. Ale zawładnęły mną emocje, których nijak nie mogę okiełznać. Chciałam o tym napisać już dawno, nie wiedziałam tylko, jak zacząć. Zacznę dziś.
Przeczytałam przed chwilą post na fanpage’u Mamaginekolog: „Musimy przyzwyczaić się, że przed najważniejszymi skrzyżowaniami w naszym życiu nie ma drogowskazów. - Ernest Hemingway
Nasz Erneścik zmarł zanim się urodził.”
Nie znam Nicole. Nawet nie czytam jej bloga, tak obserwuję ją na fb, bo fajnie wiedzieć, że jest ktoś taki, kto przekazuje mamom wiedzę medyczną, kto walczy z zabobonami i kto ma w sobie tyle pozytywnej energii. Ale po przeczytaniu tych słów nie mogę się pozbierać.
Jest taki jeden mały człowiek, który urodził się 4 lata temu. Gdyby wszystko poszło jak trzeba, byłby dwa tygodnie młodszy od naszego malucha. A my miesiąc temu zdmuchiwalibyśmy z tortu 4 świeczki. Ale nie było 4 świeczek. Nie było ani jednej.
Czekaliśmy na ten dzień długo. Prawie trzy lata. Po raz-nie-wiem-już-który zrobiłam test. Z niedowierzaniem obudziłam TFT, pokazując mu dwie kreski. To było najszczęśliwsze 5 dni w naszym dotychczasowym życiu. Pamiętam sierpniowe słońce wpadające przez okna.
Pamiętam tę jedną łzę, która spadła na podłogę cichym tąpnięciem.
Po dwóch dniach byłam nawet z siebie dumna, że udało mi się ani razu nie płakać. Trzymałam się dzielnie kilka miesięcy, mając przed sobą jedynie cel: „za 3 miesiące znów może się udać”. Za 3 miesiące nie było kolejnej ciąży, ani za kolejne 3. Nie płakałam zbyt często. Czułam tylko nieprzemijający ucisk w mostku, jakby ktoś trzymał w garści moje serce.
To było moje dziecko. Miało 5 tygodni. A ja byłam mamą jedynie przez 5 dni. Ale przez te 5 dni zdążyłam je pokochać miłością bezgraniczną. Miłością, której nie dane mu było doświadczyć. Miłością, o której nie zdążyłam nikomu powiedzieć. Matki uwielbiają mówić o swoich dzieciach. Ja tez chciałam. Nie chciałam milczeć, jakby się nic nie stało. Chciałam mówić o tym, że boli, że był ktoś najważniejszy na świecie, ale już go nie ma. O tym, jak wielką radością jest być matką. Nawet przez pięć dni. Nawet, jeśli nie miało się okazji zobaczyć swojego dziecka, wziąć na ręce, ukołysać do snu.
Dla wielu macierzyństwo zaczyna się w momencie, gdy wezmą na ręce swoje nowo narodzone dziecko. My matki po stracie, matki osierocone przez dzieci, czujemy się matkami bez względu na to, jak długo dane nam było cieszyć się macierzyństwem.
Nasze macierzyństwo nie kończy się wraz ze śmiercią dziecka.
Wiem, ludzie nie chcą ranić, dlatego nie poruszają tematu. Albo nie wiedzą, co powiedzieć. Ale przez to nasze dzieci odchodzą w zapomnienie. Przestają istnieć. A przecież w naszych sercach istnieć będą zawsze.
Byliśmy ostatnio na plaży. TFT zrobił zdjęcie, na którym nasza bardzo dobra znajoma trzyma na rękach D. i obie patrzą na morze. Kilka dni później dostaję wiadomość: „Patrzyłam na to zdjęcie i uświadomiłam sobie, że Zośka byłaby urodzona w tym samym roku co Dobrusia, tylko że w lutym. Spojrzałam na to zdjęcie i waszą córkę na moich rękach a właściwie na kapelut i pomyślałam, że to mógł być kapelut na głowie mojej córki”
Czasem zdarza mi się zajrzeć na profil rodziców wspomnianego wyżej chłopca i pomyśleć, że po naszym domu mógłby biegać czterolatek.
Nasze dzieci żyją w nas. Nie dorastają, nie sprawiają nam problemów wychowawczych. Ale są. Czasem staramy je sobie wyobrazić. Zosia zdążyła zostać Zosią. Nasze maleństwo nie ma imienia, nie wiem nawet, czy to córka, czy synek. Ale miałoby już 4 lata. Mówiłoby wiersze, jeździło na rowerze i pewnie chodziłoby do przedszkola.
Przeczytałam gdzieś, że potrzeba całego roku, żeby przeżyć żałobę. Myślałam sobie: „uwinęłam się z tym szybciej, mam to za sobą, idę dalej”. Ale to nieprawda. Po pierwszych miesiącach wyparcia przyszedł czas zduszonego bólu, z którego nikt nie zdawał sobie sprawy. Bólu, który paraliżował każdego dnia, w którym byliśmy my, a nie było jego. Musiało minąć wiele tygodni, a ja musiałam zrobić wiele kilometrów przed i wgłąb siebie, żeby powoli nauczyć się żyć na nowo, żeby znów móc wziąć głęboki oddech. Po roku życie wróciło w miarę do normy. Dom był pusty, ale zniknęła czarna dziura, która czekała aż tylko wstanę z łóżka.
Życie toczy się dalej. Ale czarna dziura wraca. Gdy zbyt długo trwały starania o kolejną ciążę. Gdy kolejne koleżanki wrzucały swoje ciążowe zdjęcia. Gdy w serialu ktoś borykał się ze stratą. Wreszcie gdy na teście pojawiły się dwie kreski. I gdy nowo narodzona D. zagościła już na dobre w naszym domu. A nawet całkiem niedawno, gdy pierwszy od narodzin D. test ciążowy wyszedł negatywnie.
Ten ból, którego doświadcza matka tracąca nienarodzone dziecko jest zbyt wielki, by przeżyć go na raz. Przeżywamy go więc po kawałku, na tyle, na ile starcza nam sił. Przeżywamy go po kawałku, bo każdy dzień jest dniem, w którym nie ma z nami tego, co miało stanowić sens. Tracimy nasze dzieci każdego dnia. Nie idąc z nimi na spacer, nie kładąc do łóżka, nie całując w czubek głowy.
Nie cierpię słowa „poronienie”. W żaden sposób nie oddaje ludzkiego wymiaru tego, co się dzieje z człowiekiem, kiedy ciąża przestaje się rozwijać. Jest takie skończone, jakby opisywało jednostkowe zdarzenie, które ma swój początek i koniec. Uronić można łzę, nikt nie będzie po niej płakał. Dziecko się traci. Ta strata nigdy nie ma końca. To proces, który trwa. Czasem się wycisza, by za jakiś czas uderzyć ze zdwojoną siłą. Tracimy nasze dziecko nie raz, ale każdego dnia, w każdej minucie. Zostajemy z pustką, której nigdy niczym nie zdołamy zapełnić.
Długo się zastanawiałam, czy powinnam pisać o tak osobistych sprawach na blogu. Ale przez ostatnie dwa lata usłyszałam tyle historii osieroconych mam. Nie obcych, poznanych w odmętach internetu. Znajomych - bliższych, dalszych. Zdałam sobie sprawę, jak wiele kobiet przeżywa w swoim życiu stratę nienarodzonego dziecka. Ile kobiet żyje z tajemnicą, którą nie ma się z kim podzielić. Nic nie jest w stanie zmniejszyć bólu. Ale kiedy ktoś obok powie ci: „też przez to przeszłam”, klatka, w jakiej się zamykamy, staje się nieco mniej ciasna. Mówienie o problemie ma wielką wartość terapeutyczną. Potrzeba tylko kogoś, kto będzie tego słuchał.
Bardzo mi tego brakowało. Byłam przez chwilę mamą, chciałam o tym mówić. To, że moje dziecko umarło, zanim się narodziło, nie znaczy, że nie mogę cieszyć się czasem z nim spędzonym. Przez te pięć długich dni doświadczyłam macierzyńskiej miłości, troski i szczęścia. Chciałam się tym dzielić, kiedy tylko miałam okazję.
Kiedy zostaje się matką, wszyscy naokoło pytają, jak tam maluszek, jak nowa rola, jak zmieniło się życie. Kiedy zostaje się matką dziecka nienarodzonego, wszyscy milkną, jak gdyby to wszystko nie miało miejsca.
Nie obwiniam nikogo, naprawdę rozumiem, że większość ludzi woli się wycofać, niż zrobić niewłaściwy krok. Pomimo własnych doświadczeń sama nadal nie wiem, jak wesprzeć inne mamy. Mogę jedynie napisać, czego trzeba było mi, a czego absolutnie nie chciałam słyszeć.
Jeśli więc spotkacie kiedyś matkę po stracie, nie mówcie nigdy: „Współczuję.”, „Jakie to niesprawiedliwe” ani „Będziecie jeszcze mieli dzieci”. Nie potrzebujemy współczucia, pocieszania, nie potrzebujemy obwiniania kogokolwiek - Boga, losu, porządku świata. Nie milczcie, nie omijajcie tematu. Zapytajcie, co u nas, jak sobie radzimy. Otoczcie ciepłem i zrozumieniem. Pokażcie, że nasze dzieci też były dla Was ważne.
A czy spotkacie kiedyś matkę po stracie? Chciałabym napisać, że mam nadzieję, że nie. Ale znając tak wiele historii z tak małego podwórka odpowiem: Zapewne już taką/takie spotkaliście. Zapewne choć jedna jest w Waszym najbliższym otoczeniu. Tylko nie zawsze o tym mówią. Bo często czują wstyd. To w naszym społeczeństwie nadal temat tabu. Często nie mówią, bo nie ma ku temu sposobności. A bardzo często zamykają się w sobie nagabywane z każdej strony przez mniej lub bardziej uprawnionych do takich pytań: „To kiedy maluszek? Staracie się już? Pasuje Wam.” Nie wyobrażacie sobie nawet, jak bardzo można takim pytaniem zranić.
Udostępniałam kiedyś post Mataji*, w którym publikowała maile od mam po stracie. Jeśli macie w sobie siłę, żeby choć po części zmierzyć się z tematem, który dla wielu z nas jest chlebem powszednim, przeczytajcie. Może dzięki temu nie sprawicie przypadkowo przykrości, może dzięki Waszej postawie ten trudny czas stanie się dla kogoś choć odrobinę mniej trudny.
B., A., M., A., A., D., A., A., p.M., p.A. myślę o Was często! O Was i o Waszych maluszkach, których brakuje wśród nas.
PS Drodzy tatusiowie po stracie, przepraszam, że pominęłam Was w tym tekście. Nie czuję się na siłach opowiadać o Waszych odczuciach, o Waszym bólu, bo zwyczajnie go nie znam. Nie mniej nie chciałabym, żeby ktokolwiek odniósł wrażenie, że strata dziecka jest cierpieniem jedynie matki. Może kiedyś któryś z Was odważy się opowiedzieć swoją historię.
* https://mataja.pl/2016/02/cisza-a-potem-rozmawialismy-o-pogodzie-poronienia-tam-gdzie-tabu-spotyka-ignorancje/
10 komentarze
Przepiękny wpis, poczułam, że nie jestem sama. Straciłam trzy dzieciątka, nikt o nic nie pyta, nikt się nie troszczy. Jestem z tym bólem sama, każdego dnia. Chociaż płakałam na bóbr czytając ten tekst, w jakiś sposób mi pomógł. Dziękuję
OdpowiedzUsuńPopłakałam się... <3 dziękuję
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńTez po stracie , co rano niebo macha do mnie mała rączka mojego synka..
OdpowiedzUsuńDziekuję! Straty sie nie zapomina. Nigdy. Bez wzgledu czy masz kolejne dzieci czy nie. Wiem cos na ten temat...Straciłam 10-ro. I wciąż mam wrazenie, ze jest to temat tabu- niechciany, zapomniany...
OdpowiedzUsuńWitam, straciliśmy z mężem 5 nienarodzonych dzieciaczków, jedno urodzone w 32 Tc po 30 h życia i jeden czlowieczek śpi koło mnie.... Straty bolą cały czas... Człowiek tylko przyzwyczaja się do tego bólu....
OdpowiedzUsuńDziękuję, mam wrażenie, że jak już mam dzieci, które biegają obok mnie to nie ma możliwości straty. Jest, jest bardzo bolesna...
OdpowiedzUsuńDziękuję! My straciliśmy dwoje dzieci. Kiedy dowiedziałam się, że po wielu latach starań wreszcie zostanę mamą, nie mogłam opanować swojego szczęścia. Przez tych kilkanaście dni gadałam do swojej córeczki, chociaż oczywiście nie było wiadomo, czy jest dziewczynką, czy chłopcem. Zdążyliśmy "pokazać" jej morze, opowiedzieć trochę o tym, jak wygląda świat. Może jej się nie spodobało? Po stracie przez kilka dni bez przerwy płakałam. Teraz płaczę już trochę rzadziej, ale wiem, że to nigdy się nie skończy :-( Trzymajcie się dziewczyny!
OdpowiedzUsuńWitajcie, komentuje bardzo pozno bo dopiero tu trafilam. Ja, majac juz dwojke dzieci, stracilam trzy ciaze kiedy staralismy sie o kolejne - najstarsze mialo ok 8 tygodni. I uslyszalam cos bardzo waznego w gabinecie - o tym, jak rozwija sie zarodek i ciaza, i o tym, ze to sa dwie rownolegle linie rozwoju i zdarza sie, ze lozysko daje pozytywny wynik bHCG ale zarodka nie ma i nigdy nie bylo! Dla mnnie to rodzaj ulgi, ze moze nie stracilam dziecka - bo ciazy z zarodkiem nigdy nie bylo, to tylko moj organizm zareagowal i wytworzyl gonadotropine, bez dziecka w srodku. Nie kazda strata ciazy - szczegolnie bardzo wczesnej - jest strata dziecka. To jest wazne, to pozwala inaczej spojrzec na dziecko w stracie.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
uh, za 6 dni minie 12 lat, a może za 7 dni, w dokumentach ze szpitala nie ma jasności, kiedy tak naprawdę Ona odeszła, kilka tygodni temu zwróciłam sie do szpitala o dokumentację medyczną JEJ i M. M ma już 11 lat jest po tej stronie nieba, jeśli niebo można dzielić, Kiedy wiedziałam już, bo to się w moim wypadku zdarzyło, że Jej serce przestało bić, nie wiem czy się rozpadłam, czy starałam się wtedy zbierać, trafiłam nad ranem do szpitala taksówką, kierowca nieświadom tego co sie dziać zaczęło wspominał poród swojej żony podczas kursu, nie miałam za złe , czułam, że ma dobre intencje, wspomnienia, radość w głosie i ton wspierający, że TEN (porodowy)ból minie. Po otwarciu się drzwi izby przyjęć, byłam już sama z lekarzem, której nazwiska nie pamiętałam, ale doczytałam w zamówionej dokumentacji, sprawa dla lek Jagody wydawała się rutynowa , wyciągnęła ze mnie cześć JEJ i kiedy powiedziałam że chcę Ją pochować to ona a po co to , teraz po nastu latach nie potrafię chyba i wtedy tez nie potrafiłam racjonalnie wytłumaczyć, co mnie wiodło skąd przekonanie by dać Jej imię i miejsce gdzieś po tej stornie nieba... Roniłam ją dwa TYGODNIE, TAK JEJ JEDNA CZĘŚĆ BYŁA JUŻ ZABEZPIECZONA W FORMALINIE RESZTA WE MNIE , DYREKTOR SZPITALA U KTOREGO POJAWIŁAM SIE NA DRUGI DZIEŃ PO WYCIECZE TAXI NA SKARGĘ DAŁ MI CZAS, NIE CHCIAŁAM BY MNIE "SKROBANO".. Ją wydłubywano ze mnie, wolałam by moje ciało samo decydowało, i teraz Jej część jest tam kilkaset km stąd a druga część blisko mnie gdzie teraz mieszkam. Do dziś Ona jest w rozmowach z moim drugim dzieckiem, nawet, gdy w szkole robili drzewo genealogiczne M. dopisał ją i powiedział, że to jego siostra, ale zmarła zanim on sie urodził..
OdpowiedzUsuńJeśli popłynęłam w treści niech będzie mi wybaczone, do roku wracam w tamten czas i badam swoje uczucia, czas nie goi ran, potrafi zaś ten czas, albo ja jemu pozwalam, przyzwyczaić mnie oswoić z bólem i tęsknotą