Nie wiem, jaki jest teraz plan
13:56
Jakiś czas temu niespełna 2,5-letnia wówczas D. wstała rano z łóżka mocno zaspana. Nie przywitała mnie jak co dzień wesołym szczebiotem i wywodami typu: "A noci jeś ciemo i nie ma piesów na dwozie. Nocy piesy śpią." Siedziała ze spuszczoną głową, próbując złapać kontakt z rzeczywistością. Nagle podniosła się, spojrzała na mnie z bardzo poważną (choć nadal mocno nieobecną) miną i powiedziała: "Nie wiem, jaki jeś telaś plan." Tak mnie to rozczuliło! A jednocześnie dało do myślenia.
Zazwyczaj podczas śniadania D. ustala ze mną, co będziemy robić tuż po. Odkąd jest ciepło, zazwyczaj negocjuje pójście na plac zabaw tuż po umyciu zębów i muszę ostro przekonywać, że jednak najpierw zjemy :D Czasem plan dnia zdarza nam się ustalać jeszcze przed pójściem spać dnia poprzedniego. Zresztą od jakiegoś czasu D. lubi dopytywać, co będzie potem. Zdarzają nam się takie wieloelementowe serie, w których po każdej mojej odpowiedzi następuje kolejne: "A potem?" Czasem jest ono bardziej sprecyzowane i przybiera formę: "A jutlo? A pojutsie?" (oczywiście wymieszane jeszcze mocno z "A szczoraj? A pedczoraj?"). Więc tak sobie ustalamy plany na akcje większe lub mniejsze. Czasem D. coś dorzuci od siebie, np. "A potem pódziemy do Polci. Tak planuję."
Wybierając się na prawie tygodniowy pobyt do Warszawy, nie mieliśmy jakichś wielkich planów. Żadnej spiny, że musimy zobaczyć to, czy tamto. Konferencja, kilka spotkań towarzyskich, a reszta to czas dla nas. Nie byłabym co prawda sobą, gdybym nie przeszukała możliwych opcji, ale Centrum Nauki Kopernik zniechęciło nas drogimi biletami, z których zapewne niewiele byśmy w ogóle skorzystali, inne muzea też z ofertą raczej dla starszych dzieci, pozostała więc krótka lista fajnych placów zabaw do odwiedzenia. Dla rozładowania pokonferencyjnych emocji wybraliśmy ten najbardziej "wow", a do tego łatwy do zlokalizowania - przy plaży "Poniatówce". Wybór okazał się strzałem w dziesiątkę. D. była iście wniebowzięta pompując wodę prawdziwą pompą, odtykając korki i ustawiając tamy w rynnie, czy przelewając wodę łopatką do foremki. Do tego ścieżka sensoryczna, tyrolka i kilka innych atrakcji. Spędziliśmy tam ładnych parę godzin i gdyby nie wieczorne ochłodzenie, zostalibyśmy jeszcze.
Kolejnego dnia zaliczyliśmy Warszawskie Łazienki. 9 lat wcześniej, podczas krótkiego służbowego wypadu TFT do stolicy, właśnie w Łazienkach ustaliliśmy, że jeśli będziemy mieli kiedyś córkę, nazwiemy ją "Dobrochna". Chcieliśmy więc pokazać Łazienkom urzeczywistnioną Dobrochnę, a Dobrochnie wiewiórki i pawie. Rzeczona D. od przekroczenia parkowych bram pokrzykiwała zniecierpliwiona: "Mamka, gdzie są pawie?!" (Przerwała jedynie, by zadać pytanie: "Co ten człowiek ma tam przyczepione?", tak więc wykład z "Kocham Chopina. I słuchać" mamy zaliczony.) Na szczęście pawie dopisały (w przeciwieństwie do wiewiórek, które albo były na wakacjach, albo w renowacji, bo nie zastaliśmy ani ogona) zarówno w wersji żeńskiej, jak i męskiej - złożonej i rozłożonej, a nawet pokrzykującej. D. oszołomiona, że paw taki wielki! i że wygląda jak papuga! :D
Nam jednak podświadomie zaczął się uruchamiać tryb "jesteśmy w stolicy, chyba powinniśmy się bardziej przyłożyć do zwiedzania", co poskutkowało nieco markotnymi nastrojami w drodze powrotnej i ambitnym planem przespacerowania się pod Zygmuntem dnia następnego.
Jak bardzo bez sensu był to plan, D. uświadomiła nam, jak tyko wjechaliśmy pod Zygmunta ruchomymi schodami. Pierwsze, o co zapytała, to: "Dzie jest paziaziaź?" Dzielnie wysłuchała naszej opowieści o królu, zamku, zapytała nawet, co to pomnik i zaśmiała się z pytania, jak ten król tam wszedł, ale cały wywód zakończyła znów tym samym ponaglającym pytaniem. Pomogła nawet wybrać pamiątkowy magnes na lodówkę, przy okazji przeglądając tonę chińskiej tandety sprzedawanej równolegle z całkiem niebrzydkimi pamiątkami, ale cel pozostawał niezmienny - plac zabaw. Próbowaliśmy jeszcze ratować nasz ambitny plan, przejść się chociaż bulwarami wiślanymi, żeby choć kawałka Warszawy uświadczyć i dziecięciu pokazać. Skutek był taki, że straciliśmy cenny czas i energię na kręcenie się w kółko w okolicach Zamku Królewskiego, by ostatecznie ubożsi o kasę na bilety, sporo siły (ciążowy brzuch na półmetku już zaczynał dawać się we znaki) i mnóstwo czasu, wylądować znów na bajecznej Poniatówce, gdzie wszyscy troje mogliśmy wreszcie się rozluźnić i zająć beztroską zabawą w piasku i wodzie.
Właśnie wtedy zdałam sobie sprawę, jak bezsensowne były wszystkie nasze starania. Powinniśmy byli od razu obrać kierunek na nadwiślański plac zabaw, skoro we wszystkich z nas wzbudził podczas pierwszej wizyty tak wielki zachwyt. Trzeba było odpuścić na starcie, wziąć głęboki oddech i pozwolić sobie na wolność i beztroskę. Stolica przecież nie ucieknie, a nawet jeśli, to trudno. O wiele więcej wniesie w nasze życie chwila, która odpowiada na potrzeby nas wszystkich, szczególnie tej najmłodszej uczestniczki, niż godziny atrakcji, zdobywania wiedzy, organizowane mniej lub bardziej na siłę.
Rodzicielstwo ciągle nas czegoś uczy. Tego, że warto planować, bo plan daje dziecku poczucie bezpieczeństwa. Że plan zapobiega pośpiechowi i nerwowej atmosferze towarzyszącej dezorganizacji. Że udział w planowaniu buduje poczucie własnej wartości dziecka, jako ważnego członka domowej społeczności oraz wzmacnia więzi. Ale też tego, że plan należy oprzeć na starannym rozpoznaniu potrzeb i możliwości. A w szczególności tego, że czasem o wiele lepiej odpuścić, pozwolić sobie na nicnierobienie, na wolny dzień, a nawet tydzień.
Bo przecież ciągle się gdzieś spieszymy, coś musimy, coś chcemy. Żeby było dobrze, lepiej, fajniej, ciekawiej.
Trochę nas znacie, wiecie, że lubimy wybierać się w różne miejsca, doświadczać, odkrywać, przeżywać. Chcemy pokazać D. jak najwięcej, jak najwięcej z nią przeżyć. I ona to lubi (N. na razie towarzyszy, nie wyrażając opinii na temat naszych ciągłych szaleństw). Ale przyszedł moment, kiedy postanowiliśmy wyhamować. Gdy nasze dziecko zaczęło pytać, kiedy będziemy mieli wolny dzień, żeby bez pośpiechu, w naturalnym tempie, po prostu pobawić się w domu. Gdy zaczęło z wolnego dnia robić plan do zrealizowania, zrozumieliśmy, że pora przystopować. Poza stałymi elementami tygodnia, których i tak mamy sporo (basen, joga, niedzielny kościół, moja fizjoterapia), staramy się planować jak najmniej. Na bieżąco ustalamy, czy w ogóle wychodzimy z domu, czy przebieramy się z piżamy, czy zajmujemy się jakąś konkretną czynnością, czy po prostu siedzimy w pobliżu siebie i pozwalamy czasowi płynąć.
Ciągle się tego uczę. Żeby nie próbować "w międzyczasie" posprzątać, uprać, ugotować, wrzucić posta, odpisać na wiadomość. Bywa trudno. Ale powoli pozwalam sobie po prostu być. Na tyle, na ile mogę (bo, nie tworząc iluzorycznej rzeczywistości, jednak coś kiedyś przygotować do jedzenia trzeba, nakarmić i przewinąć N., odpisać na jakąś pilną wiadomość). I odkryłam na nowo, że kiedy przestaję się szarpać, gonić w piętkę, wszystko jakoś układa się samo. Dziewczynki zaspokojone obecnością mamy w ciągu dnia, spełnieniem ich potrzeb, na których dostrzeżenie mam czas i przestrzeń, nienakręcone ciągłym poganianiem i moimi emocjami, zasypiają wieczorem bez problemu. A ja mam czas, siły i chęci zrobić wszystko to, czego nie zrobiłam w dzień. A nawet jeśli nie, łatwiej mi odpuścić i powiedzieć sobie: "Nic się nie stanie, jeśli zrobisz to kiedy indziej."
Bo czy z planem, czy bez, życie ma być dla nas i nikt za nas tego nam nie zaplanuje.
Zazwyczaj podczas śniadania D. ustala ze mną, co będziemy robić tuż po. Odkąd jest ciepło, zazwyczaj negocjuje pójście na plac zabaw tuż po umyciu zębów i muszę ostro przekonywać, że jednak najpierw zjemy :D Czasem plan dnia zdarza nam się ustalać jeszcze przed pójściem spać dnia poprzedniego. Zresztą od jakiegoś czasu D. lubi dopytywać, co będzie potem. Zdarzają nam się takie wieloelementowe serie, w których po każdej mojej odpowiedzi następuje kolejne: "A potem?" Czasem jest ono bardziej sprecyzowane i przybiera formę: "A jutlo? A pojutsie?" (oczywiście wymieszane jeszcze mocno z "A szczoraj? A pedczoraj?"). Więc tak sobie ustalamy plany na akcje większe lub mniejsze. Czasem D. coś dorzuci od siebie, np. "A potem pódziemy do Polci. Tak planuję."
Wybierając się na prawie tygodniowy pobyt do Warszawy, nie mieliśmy jakichś wielkich planów. Żadnej spiny, że musimy zobaczyć to, czy tamto. Konferencja, kilka spotkań towarzyskich, a reszta to czas dla nas. Nie byłabym co prawda sobą, gdybym nie przeszukała możliwych opcji, ale Centrum Nauki Kopernik zniechęciło nas drogimi biletami, z których zapewne niewiele byśmy w ogóle skorzystali, inne muzea też z ofertą raczej dla starszych dzieci, pozostała więc krótka lista fajnych placów zabaw do odwiedzenia. Dla rozładowania pokonferencyjnych emocji wybraliśmy ten najbardziej "wow", a do tego łatwy do zlokalizowania - przy plaży "Poniatówce". Wybór okazał się strzałem w dziesiątkę. D. była iście wniebowzięta pompując wodę prawdziwą pompą, odtykając korki i ustawiając tamy w rynnie, czy przelewając wodę łopatką do foremki. Do tego ścieżka sensoryczna, tyrolka i kilka innych atrakcji. Spędziliśmy tam ładnych parę godzin i gdyby nie wieczorne ochłodzenie, zostalibyśmy jeszcze.
Kolejnego dnia zaliczyliśmy Warszawskie Łazienki. 9 lat wcześniej, podczas krótkiego służbowego wypadu TFT do stolicy, właśnie w Łazienkach ustaliliśmy, że jeśli będziemy mieli kiedyś córkę, nazwiemy ją "Dobrochna". Chcieliśmy więc pokazać Łazienkom urzeczywistnioną Dobrochnę, a Dobrochnie wiewiórki i pawie. Rzeczona D. od przekroczenia parkowych bram pokrzykiwała zniecierpliwiona: "Mamka, gdzie są pawie?!" (Przerwała jedynie, by zadać pytanie: "Co ten człowiek ma tam przyczepione?", tak więc wykład z "Kocham Chopina. I słuchać" mamy zaliczony.) Na szczęście pawie dopisały (w przeciwieństwie do wiewiórek, które albo były na wakacjach, albo w renowacji, bo nie zastaliśmy ani ogona) zarówno w wersji żeńskiej, jak i męskiej - złożonej i rozłożonej, a nawet pokrzykującej. D. oszołomiona, że paw taki wielki! i że wygląda jak papuga! :D
Nam jednak podświadomie zaczął się uruchamiać tryb "jesteśmy w stolicy, chyba powinniśmy się bardziej przyłożyć do zwiedzania", co poskutkowało nieco markotnymi nastrojami w drodze powrotnej i ambitnym planem przespacerowania się pod Zygmuntem dnia następnego.
Jak bardzo bez sensu był to plan, D. uświadomiła nam, jak tyko wjechaliśmy pod Zygmunta ruchomymi schodami. Pierwsze, o co zapytała, to: "Dzie jest paziaziaź?" Dzielnie wysłuchała naszej opowieści o królu, zamku, zapytała nawet, co to pomnik i zaśmiała się z pytania, jak ten król tam wszedł, ale cały wywód zakończyła znów tym samym ponaglającym pytaniem. Pomogła nawet wybrać pamiątkowy magnes na lodówkę, przy okazji przeglądając tonę chińskiej tandety sprzedawanej równolegle z całkiem niebrzydkimi pamiątkami, ale cel pozostawał niezmienny - plac zabaw. Próbowaliśmy jeszcze ratować nasz ambitny plan, przejść się chociaż bulwarami wiślanymi, żeby choć kawałka Warszawy uświadczyć i dziecięciu pokazać. Skutek był taki, że straciliśmy cenny czas i energię na kręcenie się w kółko w okolicach Zamku Królewskiego, by ostatecznie ubożsi o kasę na bilety, sporo siły (ciążowy brzuch na półmetku już zaczynał dawać się we znaki) i mnóstwo czasu, wylądować znów na bajecznej Poniatówce, gdzie wszyscy troje mogliśmy wreszcie się rozluźnić i zająć beztroską zabawą w piasku i wodzie.
Właśnie wtedy zdałam sobie sprawę, jak bezsensowne były wszystkie nasze starania. Powinniśmy byli od razu obrać kierunek na nadwiślański plac zabaw, skoro we wszystkich z nas wzbudził podczas pierwszej wizyty tak wielki zachwyt. Trzeba było odpuścić na starcie, wziąć głęboki oddech i pozwolić sobie na wolność i beztroskę. Stolica przecież nie ucieknie, a nawet jeśli, to trudno. O wiele więcej wniesie w nasze życie chwila, która odpowiada na potrzeby nas wszystkich, szczególnie tej najmłodszej uczestniczki, niż godziny atrakcji, zdobywania wiedzy, organizowane mniej lub bardziej na siłę.
Rodzicielstwo ciągle nas czegoś uczy. Tego, że warto planować, bo plan daje dziecku poczucie bezpieczeństwa. Że plan zapobiega pośpiechowi i nerwowej atmosferze towarzyszącej dezorganizacji. Że udział w planowaniu buduje poczucie własnej wartości dziecka, jako ważnego członka domowej społeczności oraz wzmacnia więzi. Ale też tego, że plan należy oprzeć na starannym rozpoznaniu potrzeb i możliwości. A w szczególności tego, że czasem o wiele lepiej odpuścić, pozwolić sobie na nicnierobienie, na wolny dzień, a nawet tydzień.
Bo przecież ciągle się gdzieś spieszymy, coś musimy, coś chcemy. Żeby było dobrze, lepiej, fajniej, ciekawiej.
Ciągle się tego uczę. Żeby nie próbować "w międzyczasie" posprzątać, uprać, ugotować, wrzucić posta, odpisać na wiadomość. Bywa trudno. Ale powoli pozwalam sobie po prostu być. Na tyle, na ile mogę (bo, nie tworząc iluzorycznej rzeczywistości, jednak coś kiedyś przygotować do jedzenia trzeba, nakarmić i przewinąć N., odpisać na jakąś pilną wiadomość). I odkryłam na nowo, że kiedy przestaję się szarpać, gonić w piętkę, wszystko jakoś układa się samo. Dziewczynki zaspokojone obecnością mamy w ciągu dnia, spełnieniem ich potrzeb, na których dostrzeżenie mam czas i przestrzeń, nienakręcone ciągłym poganianiem i moimi emocjami, zasypiają wieczorem bez problemu. A ja mam czas, siły i chęci zrobić wszystko to, czego nie zrobiłam w dzień. A nawet jeśli nie, łatwiej mi odpuścić i powiedzieć sobie: "Nic się nie stanie, jeśli zrobisz to kiedy indziej."
Bo czy z planem, czy bez, życie ma być dla nas i nikt za nas tego nam nie zaplanuje.
2 komentarze
Mysle, ze czas sprostowac wpis. Mama D juz jest nieaktualny. Powinno byc D i N.
OdpowiedzUsuńPrawda!
Usuń