Puci puci

16:44



Udostępniłam jakiś czas temu na swojej prywatnej tablicy tekst krytykujący zwracanie się do dzieci językiem przesadnie pieszczotliwym, pełnym zdrobnień, monosylab i słowotworów występujących jedynie w komunikacji z maluchami. Zresztą najlepiej sami przeczytajcie:

Komunikacja wielu dorosłych z dziećmi jest... komiczna. Stała się nawet przedmiotem żartów sceny kabaretowej. Co mam na myśli? Mówimy do dzieci, jak gdyby były... zwyczajnie głupie. "No jak pięknie to zjadłeś, puci puci puci", "A kto jest taki śliczny i mały i kochany?", "Teodorku tego nie dotykaj, nunu, to jest bardzo fuj be!" Znacie to? Przecież dzieci to też ludzie! Mali, ale ludzie! Są w stanie Was zrozumieć! Ciekawa jestem, jak czuliby się dorośli, gdyby ktoś rozmawiając z nimi mówił: "No brawo Michałku, pięknie wypełniłeś te papierki i przygotowałeś raporcik dla szefuńcia! Zuch! Dostaniesz w domku za to przepyszne papu.";) Wiem, że wiele osób uważa takie wyrażenia w stosunku do dzieci za pieszczotliwe, za wyraz miłości i troski. Ale te uczucia można wyrazić także posługując się "normalnym" językiem ;)
Mam dość blisko świetny przykład, że sposób mówienia działa wychowawcze cuda. Córka znajomej to chyba najwspanialej wychowywane dziecko jakie znam. "Jaka jest Twoja recepta?" zapytałam mamę. "Od najmłodszych lat mówię do niej jak do rozumnego człowieka, którym przecież jest. Wszystko jej tłumaczę i rzeczowo opowiadam. Robię to odkąd była w zasadzie niemowlakiem. I wiem, że na swój sposób ona zawsze to rozumiała."
Można? Można!

Wzbudził on nieco emocji, zresztą co się dziwić, uderzył w niemalże wychowawczy dogmat, w końcu miłość i troskę wobec dziecka należy wyrażać specjalnym językiem! Pamiętam, jak w czasie studiów mnie samą zaskoczyło, że są ludzie, którzy rozmawiają ze swoimi pociechami językiem dorosłych. Ba! Że tzw. język nianiek jest w środowisku logopedycznym bacznie obserwowany i że może przynosić negatywne konsekwencje dla rozwoju mowy dziecka. Wydawało mi się, że ktoś próbuje postawić świat na głowie. Że w imię teorii naukowych jest w stanie odebrać rodzicom jedno z najważniejszych narzędzi w budowaniu relacji, wyrażaniu miłości, że chce odebrać dzieciństwu barwy. Ale przez te kilka lat mojej pracy zawodowej, a jeszcze bardziej przez ostatnie dwa lata, w czasie których intensywnie zdobywam wiedzę, a od roku również weryfikuję ją w praktyce, diametralnie zmieniłam w tej kwestii (jak i w wielu innych) zdanie. I choć może autor cytowanego posta wyraża się dość radykalnie, podpisuję się pod jego opinią obiema rękami.

Przyzwyczailiśmy się mocno do tego, że niektóre zachowania w stosunku do dzieci są normalne, wręcz oczywiste. W końcu wszyscy tak robią. Na przykład wszyscy pieszczą się, mówiąc do dzieci. A skoro sprawia nam to przyjemność i wszyscy tak robią, to nie może być przecież w tym nic złego. Dzieci są takie malutkie i słodziutkie, że należy mówić do nich w ten sposób. Trzeba zdrabniać, zmiękczać i używać monosylab, żeby dziecko zrozumiało, wszak dorosły język jest tak twardy trudny i brutalny.

Co więc jest złego w pieszczeniu się w komunikacji z dzieckiem?

Przede wszystkim, moim zdaniem, robimy w ten sposób dzieciom pod górkę. Z jednej strony słuchają naszych rozmów z innymi dorosłymi, ze starszymi dziećmi, czytanych przez nas bajek, radia, telewizji (choć mam nadzieję, że nie za często! :D ) i uczą się w ten sposób języka polskiego. Z drugiej słuchają gwary, jaką posługujemy się w stosunku do nich. Niby to podobne, ale jednak nie to samo. Muszą więc nauczyć się jakby dwóch języków - tego normalnego i tego dedykowanego im. Powiecie: „bez przesady, przecież to to samo, tylko nieco zdrobnione”. Bynajmniej. Dla dziecka wchodzącego w świat języka każde nowo usłyszane słowo jest abstrakcyjnym zjawiskiem, który trzeba przypiąć do rzeczywistego desygnatu. Dzieci budują swój słownik od podstaw, nie wiedzą jeszcze, co to rodziny wyrazów czy synonimy. A my, zamiast uprościć im drogę zdobywania kompetencji językowych, dorzucamy nowe słowa, które dzieci muszą w swoich głowach rozpracować, by ostatecznie przypisać je jako wersję alternatywną dla istniejącego już najprawdopodobniej w ich słowniku pojęcia podstawowego. Nie byłoby to może aż tak skomplikowane, gdyby istniała tylko jedna odmiana języka dedykowanego dzieciom. Niestety każdy dorosły przychodzi do dziecka z własnym puciającym dialektem. I tak maluch patrząc na swoją dolną kończynę rozwija w swoim słowniku biernym listę: noga, nóżka, nózia, nónka, nóneczka, nónusia, noguś, nóżuś, szpyrka, szpytka, swatek, syrka, kiszonka, kopytko… Z nich wszystkich musi wybrać słowo, którym się będzie posługiwać. Wszystko po to, by ostatecznie prędzej czy później dojść do posługiwania się formą: „noga”. Zamiast zająć się w tym czasie zdobywaniem nowych doświadczeń, poznawaniem nowych słów. Tym bardziej, że w swym przepełnieniu zachwytem zaczynamy się nakręcać. Nie wystarczy nam „buźka”, wymyślamy „buziuńkę”, „buziunieczkę”, „buziuniunię”. Urocze, pełne słodyczy, genialne przykłady zabawy słowotwórczej, niosące ogromny pozytywny ładunek emocjonalny, dające upust niewypowiedzianej rozkoszy, jaką wywołują u nas dzieci. Ale utrudniające pracę tym małym głowom. (Wyobraźcie sobie siebie podczas nauki języka obcego!)

Ale czy jeśli jako matka mówię o D.: „córka”, łapiąc ją za rękę i całując ją w nos, nie kocham jej mniej, niż gdybym moją córeczkę łapała za rączkę i całowała w nosek? Czy jej świat staje się przez to bardziej oschły, szorstki i szary? Czy jestem w stanie wyrazić miłość i ukazać piękno tego świata używając jedynie… języka literackiego? A czyż mistrzami mówienia o miłości i pięknie świata nie są li poeci? Co więcej, czy jedną z podstaw miłości nie jest szacunek wobec kochanego człowieka?

Czemu więc „mówimy do dzieci, jak gdyby były... zwyczajnie głupie”? Dosadnie powiedziane. Ale czy faktycznie tak nie jest? Upraszczamy formy, bo dziecko pełnych nie zrozumie. No może zrozumie, ale nie powtórzy.

Mózg dziecka wykorzystuje jakieś 80% możliwości, dorosły jakieś 30% (nie daję sobie uciąć ręki za dokładność tych liczb, ale na pewno oscylują wokół tego). Przypomnijcie sobie ten fakt za każdym razem, kiedy najdzie Was myśl, że dziecko czegoś nie zrozumie. To prawda, dziecko może czegoś nie zrozumieć od razu, może nie powtórzyć, ale jego mózg po zetknięciu się z takim wyzwaniem będzie nad nim pracował. Po drugim, trzecim, dziesiątym, a nawet setnym zetknięciu, wreszcie złamie szyfr. Podając mu substytut, pozbawiamy go tego intelektualnego treningu. To tak jak byśmy podawali dziecku papki, kiedy ono potrzebuje nauczy się rzuć. Może i szybciej zrozumie, szybciej powtórzy, ale będzie to sukces na małą skalę, okupiony za cenę większego sukcesu, mały krok za cenę skoku.

Zgadzam się z tym, że niektóre formy są dla dziecka łatwiejsze do powtórzenia i będzie ono w stanie szybciej wprowadzić je do swojego czynnego słownika niż formy pełnowartościowe. Ale „fuj”, „be”, „nunu” brzmią jak komendy dla psa. Jeśli szukamy krótkiego, dźwięcznego komunikatu, łatwego dla dziecka do powtórzenia, który ma oznaczać, że czegoś nie należy robić, czyż nie wystarczy właśnie proste polskie „nie”?

Czego o świecie uczymy dzieci, mówiąc do nich w taki sposób? Że nie wierzymy w ich możliwości. Że nie są w pełni wartościowymi ludźmi. Że dopiero kiedy dorosną, staną się równi nam i zasłużą na równe traktowanie i posługiwanie się prawdziwym językiem polskim.

Do końca XIX wieku kategoria dzieciństwa nie istniała, a za tym również specjalne podejście do kilkuletnich istot. Wynalezienie dzieciństwa pozwoliło zrozumieć odmienność dziecięcej psychiki, potrzeb, sposobu postrzegania świata. Ale poza oczywistymi pozytywnymi konsekwencjami przyniosło również konsekwencje negatywne. Poprzez odrębne traktowanie dzieci stają się grupą społecznie wykluczaną. Język jest narzędziem władzy. Między innymi mówiąc do dzieci w sposób infantylny (bo oczywiście temat komunikacji z dziećmi jest o wiele wiele szerszy) odsuwamy je na margines społeczny, jako elementy nie w pełni wartościowe (podobnie jest z chorymi, seniorami, osobami o niższym poziomie inteligencji itd.). Dajemy im do zrozumienia, że nie są w pełni ludźmi, że staną się nimi dopiero, gdy dorosną. I że to my zdecydujemy, kiedy się to stanie. Za pomocą odrębnego języka kierowanego do dzieci dopuszczamy się na nich przemocy symbolicznej. Poczytajcie sobie do snu Foucaulta albo uwierzcie na słowo.

Wiem, wielu z Was zaczyna się w tym momencie burzyć, wywracać oczami, a w Waszych głowach tłucze się teraz wielkie: „bez przesady”. Jeszcze całkiem niedawno podobne reakcje wywoływało w ludziach mówienie o różnicach w traktowaniu ze względu na płeć czy kolor skóry. Tu kryterium różnicującym jest wiek. Może warto spojrzeć na sprawę z dystansem i przeanalizować, czy wobec tych, których najbardziej kochamy, nie dopuszczamy się niedostrzegalnego marginalizowania.


Kochane puciające mamy, babcie, ciocie, czasem pewnie też tatusiowie, dziadkowie i wujkowie! Nie odbierajcie tego jako krytyki. Ja wiem, że tak słodko pucia się do małych dzieci. Że wywołują w nas one odruchy, nad którymi się nie zastanawiamy. Czy jednak w relacji dorosły-dziecko akcent nie powinien być postawiony na dziecku? Czy to, co nam sprawia przyjemność, co my chcemy wobec dziecka, nie powinno być mniej istotne niż to, co w rzeczywistości jest dla dziecka dobre? Czy długofalowa korzyść nie jest istotniejsza niż chwilowa przyjemność?

Ale nawet jeśli nie zgadzacie się z moimi przemyśleniami, zachowajcie je proszę gdzieś z tyłu głowy, wróćcie do nich za jakiś czas. Jeszcze do niedawna łapanie dzieci za policzki, bo takie słodkie, czy całowanie i przytulanie, bo aż trudno się oprzeć, wydawało nam się zupełnie normalnym zachowaniem. Dziś głośno mówi się o tym, że nie należy tego robić, że przekracza się w ten sposób granicę nienaruszalności cielesnej dziecka, wchodzi się w jego strefę komfortu. I jestem przekonana, że podobnie za jakiś czas będzie z językiem.

Nie chodzi o to, by się kontrolować, by mówić w sposób sztuczny i oschły. Nie chodzi o to, by zupełnie nie używać zdrobnień ani wyzbyć się całkowicie domowego słowotwórstwa. Ani też oto, by się usprawiedliwiać, „bo to tak tylko troszeczkę, bo się nie mogę powstrzymać….” Chodzi o to, by przemyśleć sprawę, ustosunkować się do tego tekstu, do innych źródeł mówiących o komunikacji i relacji z dzieckiem w ogóle. I by robiąc coś, mówiąc coś, robić to świadomie, wiedząc co i dlaczego robimy.

Najważniejszą rzeczą, jaką, moim zdaniem, powinni robić rodzice, jest poddawanie refleksji swoich zachowań w stosunku do dzieci. Robienie czegoś, bo tak robią wszyscy/bo tak robi się od zawsze/bo tak robiłam przy pierwszym dziecku i wyrosło na zdrowe i mądre/bo my też tak byliśmy wychowani i nikomu z nas to nie zaszkodziło/bo tak każe jakaś metoda/bo inaczej zakazał specjalista ds wychowania nie powinno mieć w ogóle miejsca. Nie ma chyba co do tego wątpliwości, że każdy normalny rodzic chce dla swojego dziecka jak najlepiej. Dlatego relacja z dzieckiem nie powinna być oparta na wypadkowej zebranych gdzie bądź doświadczeń, ale na świadomym wyborze. Dlaczego więc tak robię? Dlaczego mówię w taki, a nie inny sposób? Jak wpływa to na moje dziecko?

Jestem przeciwniczką narzucania jednego sposobu myślenia, wychowania i nie mam zamiaru przekonywać Was dzisiaj, że należy mówić tak, a nie inaczej. Chciałabym jednak rzucić nieco światła na kwestię języka, jakim zwracamy się do dzieci. Dać Wam trochę do myślenia. Zwrócić uwagę na konsekwencje, których być może nie byliście świadomi.



A teraz idę ucałować moją córunię w czółko. Z zachowaniem zdrowego rozsądku :)

You Might Also Like

0 komentarze

Fejvorki

Fejsik

Insta

Instagram