O niezwykłej mocy kręgu kobiet - baby shower albo słowiańskie czary rodzanic
23:40Jestem typem dość niezależnym. Lubię samotność, wykonywanie wszelkich zadań w pojedynkę, spokój, jaki daje mi brak konieczności liczenia na innych. Oczywiście są sytuacje, w których towarzystwo czy współpraca sprawiają mi mnóstwo przyjemności, jednak bycie Zosią-Samosią mam we krwi. Dość mocno odznacza się to w moim macierzyństwie, wiecie zresztą, że dostaję gęsiej skórki od słuchania rad (kto nie wie, zapraszam do lektury: Dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane), a na wtrącanie się osób trzecich w wychowanie mojego dziecka reaguję natychmiastową ucieczką. Potrzebuję zgromadzić niezbędną wiedzę, stworzyć własną interpretację i dokonać niezależnych wyborów. Mocno odcinam się od tego, co powszechne. Lubię sama.
Ale przyszedł taki moment, gdy zdałam sobie sprawę z tego, że ta moja rodzicielska samodzielność możliwa jest dzięki jednej rzeczy - grupie wsparcia.
Odkąd pojawiła się D., mniej lub bardziej świadomie ściągam do swojego otoczenia inne mamy. Mamy-sąsiadki, mamy-dawne koleżanki ze studiów/szkoły, mamy-znajome/nieznajome ze świata realnego i Internetu. Przez te 3 lata zgromadziłam dookoła siebie naprawdę pokaźną ich grupę. Z niektórymi przyjaźnimy się i widujemy kilka razy w miesiącu, czasem nawet w tygodniu. Z innymi wymieniamy jedynie czasem opinię na jakiś temat lub dzielimy się historiami o naszych pociechach. Nie zdawałam sobie długo sprawy z tego, jak dużą rolę ta grupa odgrywa w moim życiu. Ot, fajnie pogadać z kimś, kto jest na podobnym etapie życiowym. Dopóki nie spotkałam mamy, która takowej grupy nie miała.
Nie jest łatwo być dzisiaj świadomą mamą. Utartych przekonań, powielanych mitów dotyczących postrzegania dzieci, pielęgnacji i wychowania jest w naszym społeczeństwie całe mnóstwo. Dzięki łatwemu dostępowi do informacji wiele mam wybiera inne drogi. Wspominając choćby jedynie długie karmienie piersią, współspanie, chustonoszenie, BLW czy niekorzystanie z chodzików i eliminację cukru z diety dziecka. Mam to szczęście, że w moim otoczeniu te kwestie są dla większości oczywistością albo stają się nią po krótkim zaznajomieniu z tematem. Praktycznie wszystkie bliskie mi mamy praktykują wszystko z powyższych (a niektóre dodatkowo jeszcze wielopieluchują czy rozważają edukację pozasystemową!).
Ale wracając do tej jednej mamy spoza grona... Spotkałyśmy się, kiedy nasze pociechy kończyły rok. My trzy - matki-sąsiadki - mało doświadczone, ale wciąż poszukujące i na bieżąco wymieniające się wszelkimi odkryciami czy własnymi doświadczeniami - i ona jedna. Generalnie robiła to samo, co my - podążała za dzieckiem, rozszerzała dietę dopiero po 6 miesiącu metodą BLW, okazywała dziecku bliskość i zrozumienie. Różniło nas jedno - pewność siebie. Dużą część spotkania owa mama dopytywała o różne sprawy związane z opieką i wychowaniem, by upewnić się, że robimy tak samo, jak ona. Początkowo nie mogłam zrozumieć, po co. Skąd ten matczyny brak pewności siebie? Przecież wszystko wiedziała, wszystko robiła dobrze. Dopiero później to zrozumiałam - w swoim otoczeniu była wyjątkiem.
Na przestrzeni tych ostatnich 3 lat spotkałam takich mam jeszcze sporo. Wszystkie zdeterminowane, mądre, oddane macierzyństwu, ale niepewne siebie. Zatrzymujące każde przychylne im spojrzenie, dzielące się sukcesami odniesionymi pomimo kłód rzucanych im pod nogi przez Babki-I-Ciotki-Dobra-Rada. Oddychające z ulgą, że ktoś je wreszcie rozumie.
Wszystkie zaczynałyśmy podobnie - od poszukiwania wiedzy, weryfikowania jej za pomocą metody prób i błędów, odrzucania kolejnych przyjętych schematów. Tyle, że w grupie, która mnie otaczała, ja na bieżąco otrzymywałam wsparcie, komunikaty zwrotne, potwierdzenie, że to dobry kierunek. One musiały wyczuwać to same. Kiedy z czymś bywało trudniej, nie przychodziło mi nawet do głowy, by się załamywać czy obwiniać siebie, bo wiedziałam, że inne mamy przechodzą przez to samo.
Czasem wystarczyło samo to, że można było pogadać z kimś w przerwie między zmianą pieluchy a ścieraniem z podłogi kolejnego posiłku. Wystarczyło zobaczyć w innym domu stos nieumytych naczyń albo wiecznie rozstawioną suszarkę na pranie. Albo wyjść z domu w wyciągniętym dresie, bez obawy o to, że w drzwiach przywita mnie pani domu świeżo po fryzjerze i spotkaniu z makeup artist.
W moim rodzinnym domu gości zapraszało się rzadko, bo panowało przekonanie, że na ich przyjście trzeba się przygotować jak na przyjęcie samego króla. Dom musiał lśnić, a na stole powinny były stać same pyszności. Ale przecież jeśli w domu się żyje, nie da się zachować idealnego porządku na co dzień, zwłaszcza przy małym dziecku! Nie da się być wypoczętym, poświęcić odpowiedniej ilości czasu maluszkowi i jeszcze non stop troszczyć się o domowy i własny wizerunek. Obcując z innymi mamami nauczyłam się tego, że wszyscy miewamy na co dzień podobny poziom rozgardiaszu i nic w tym złego, że ktoś inny zobaczy go u nas (skoro widzi go również u siebie). Że o wiele ważniejszy jest spokój i kontakt z drugim człowiekiem. Komfort bycia sobą - zwykłym, niedoskonałym - w otoczeniu innych tak samo zwykłych ludzi.
Dzięki temu, że prowadzę bloga, którego jednym z głównych założeń jest pokazanie, że rodzicielstwo może być fajne, inspirujące, pozbawione udręki, często słyszę, że w prawdziwym życiu wcale tak nie jest. Docierają do mnie też wiadomości, że wiele mam porównuje się z tym, co piszę, i czuje się niedoskonałymi, bo u nich właśnie non stop ciężko i źle - bałagan, niewyspanie, brak czasu dla siebie, jedne niepowodzenia napędzają kolejne. A przede wszystkim samotność i zagubienie.
I wychodzi na to, że albo zmyślam, albo jestem idealna. Zapewniam Was tu dziś wszystkie: ani jedno, ani drugie! Moje macierzyństwo jest szczęśliwe, spokojne i naprawdę na co dzień pozbawione większych problemów. Ale nie dlatego, że jestem nadczłowiekiem, że jestem lepsza od którejkolwiek z Was.
Sekret tkwi w tym, że mam czas na skupienie się na rzeczach ważnych, na wypracowaniu satysfakcjonującego mnie poziomu w pewnych aspektach, bo nauczyłam się dokonywać wyborów. Na co dzień w naszym domu często panuje nieporządek. Odkurzamy, jak już poziom nakruszenia i zakłaczenia zaczyna nam przeszkadzać. Porządkujemy zabawki, kiedy burzą nasz wewnętrzny spokój lub utrudniają poruszanie się po domu. Okna myjemy przed narodzinami kolejnych naszych dzieci ;) Jeśli organizujemy spotkanie towarzyskie, zazwyczaj po prostu przygotowujemy komfortową przestrzeń dla gości, a bałagan wynosimy do pracowni i sypialni, do których drzwi zamykamy na klucz. Bo mamy w życiu wiele ważniejszych rzeczy do zrobienia, niż utrzymywanie porządku.
Wolimy spędzić więcej czasu na placu zabaw, pojechać na plażę, czy wziąć udział jakimś wydarzeniu. Wolimy przez godzinę jeść śniadanie, rozmawiając przy tym i żartując. Albo w porze budzenia TFT (wstaje kilka godzin po nas ze względu na nocne godziny pracy) powylegiwać się z nim jeszcze w łóżku lub pofikać fikołki na materacu. Ale dzięki temu, że odpuszczamy niektóre rzeczy (w tym właśnie przesadne skupienie na porządku), eliminujemy niepotrzebny pęd i nerwówkę, które wkradają się za każdym razem, gdy próbujemy jednak przymusić się do zmiany trybu.
Nie mówię, że przychodzi mi to z łatwością. Regularnie wściekam się, że znowu nie da się przejść przez mieszkanie. I wstyd mi, kiedy ktoś pojawi się znienacka, zastając apogeum tego narastającego od gości do gości bałaganu. Ale przestałam bać się tego, że ktoś źle o mnie będzie myślał. Że perspektywa posiadania słabych punktów, gorszych momentów (bo w końcu nie tylko o bałagan chodzi, ale o całokształt bycia człowiekiem) nie zrujnuje mojego wizerunku i nie zepsuje relacji z tymi, z którymi warto te relacje utrzymywać. Zrozumiałam, że mogę być po prostu człowiekiem - ze słabościami i gorszymi momentami, z dziwactwami i niepopularnymi upodobaniami.
To poczucie dały mi właśnie inne mamy.
Ten post miał być zupełnie o czymś innym. Miał opowiedzieć Wam jedynie o radosnej zabawie, jaką zafundowały mi dziewczyny, organizując baby shower. Ale kiedy ogarniałam myślami to ważne dla mnie wydarzenie, coraz mocniej uzmysławiałam sobie, że to spotkanie w babskim gronie było czymś więcej niż inspirowaną amerykańskim zwyczajem imprezą.
Czas na krótko przed zbliżającym się porodem to moment, w którym łatwo o niepewność i poczucie zagubienia. Sił ubywa z każdym dniem, za to przybywa obaw, zadań do wykonania i niedociągnięć. Trudniej ogarnąć siebie i dom, zapewnić starszemu dziecku odpowiedni poziom zainteresowania, utrzymać nerwy na wodzy. Odczułam to tego lata wyjątkowo. Choć wiedziałam, że to tylko przejściowe, normalne, uzasadnione pogodą i szalejącymi hormonami, nie byłam z siebie w tym czasie dumna. Często czułam się kiepsko, brakowało mi cierpliwości i dręczyły mnie z tego powodu wyrzuty sumienia.
Kiedy byłam w ciąży z Dobrochną, w ostatnim trymestrze zdecydowanie stroniłam od spotkań towarzyskich, z każdym tygodniem coraz bardziej skupiając się na sobie i swoich wewnętrznych przeżyciach. Na miesiąc przed terminem zdecydowałam się jednak zaprosić grupę zaprzyjaźnionych kobiet (mamy stanowiły wtedy jeszcze jedynie niewielki odsetek moich znajomych) na baby shower. Dziewczyny przejęły inicjatywę i zorganizowały wszystko same. Pamiętam moje wielkie zaskoczenie i trudne do opisania zmieszanie, gdy weszłam do pokoju (dziewczyny kazały mi na godzinę przed imprezą opuścić dom i wrócić dopiero na umówiony sygnał) wypełnionego po brzegi kobietami i jedzeniem. Byłam już wtedy w mocno melancholijnym nastroju i choć wiedziałam, kto ma się zjawić, zaniemówiłam z wrażenia. Poczęstunek, dekoracje, prezenty i zabawy - to wszystko było ważne i niesamowite. Ale najważniejsza dla mnie była obecność tak wielu życzliwych mi osób.
Tym razem nie miałam więc nawet cienia wątpliwości, że baby shower musi się również odbyć. Szczerze liczyłam na zastrzyk pozytywnej energii, żeby dokulać się do rozwiązania z godnością, a nawet radością.
I tym razem nie musiałam nawet mrugnąć okiem.
W zmowę weszły ładnych kilka tygodni temu, mnie pozostawiając jedynie sporządzenie listy gości i wybranie prezentów, które przydadzą się i ucieszą. Jeszcze pół roku temu, kiedy sama była na finiszu ciąży, Ciotka Bog(n)a twierdziła, że nie ma pojęcia, co to ten baby shower. A tu wzięła się za organizację, skrzyknęła ekipę, no i przyjechały tu w lipcową, upalną sobotę. Weszły, kazały mi się schować w drugim pokoju, a same zaczęły panoszyć się po mieszkaniu. Stół zapełnił się jedzeniem, pod sufitem zawisły polne kwiaty i zioła, a ciszę wypełniły słowiańskie pieśni.
Ciotka Bog(n)a (jak zwie ją D.) przygotowała coś naprawdę niezwykłego, bo wszystkie "zabawy" nawiązywały do pradawnych słowiańskich wierzeń, mających na celu zapewnienie oczekiwanemu dziecku dobrego i dostatniego życia. Dużo było w tym improwizacji i powodów do śmiechu - obcinałyśmy kosmyki włosów, które potem, spopielone, zakopywałyśmy pod dębem - drzewem symbolizującym w słowiańskiej kulturze siłę (całe szczęście mój szalony mąż nawet rosnący dąb posiadał w domu, co oszczędziło nam wędrówek do lasu w skwarze lipcowego popołudnia), a do wypicia dostałam magiczny napój uwarzony oczywiście przez naczelną szeptuchę.
Choć mam dość mgliste pojęcie o wierzeniach naszych pogańskich przodków, od zawsze czuję jakąś wewnętrzną więź ze wszystkim, co słowiańskie (wystarczy zresztą spojrzeć na pochodzenie imion naszych córek :D). Tak mocne zanurzenie całego spotkania w folklorze - muzyka, wystrój, wianki z kwiatów na głowach, "czary" i przekazywanie mocy kręgu kobiet na przygotowane dary - bardzo to do mnie trafiło. Kiedy dziewczyny już poszły, siedziałyśmy jeszcze z D. dłuższą chwilę na kanapie. Wpatrując się w spełzające po ścianie promienie zachodzącego słońca w pokoju wypełnionym zapachem ziół, polnymi kwiatami i wielogłosem Laboratorium Pieśni (posłuchajcie TUTAJ), poczułam niezwykły spokój.
Nigdy nie rozważałam porodu domowego. Bliskość ewentualnej pomocy w razie komplikacji zdecydowanie przekonują mnie do rodzenia w szpitalu. W tej jednak niezwykłej chwili poczułam, że mogłabym urodzić tak, jak kobiety rodziły od zarania dziejów - w znanym sobie, najbliższym otoczeniu i w towarzystwie innych, wspierających kobiet. Przez te ponad trzy lata zetknęłam się z lękiem wielu przyszłych mam związanym z momentem przyjścia dziecka na świat - z obawami dotyczącymi konieczności zdania się w zupełności na personel medyczny, podporządkowania się procedurom, utraty kontroli nad własnym losem, ingerencji w początki relacji z nowonarodzonym dzieckiem, zaburzenia naturalnego rytmu. Wiele z tych lęków było mi całkiem bliskich. Myśl o porodzie w znanym i bezpiecznym otoczeniu tych lęków nie niosła.
Wiadomo, mówię tu o chwili uniesienia, spowodowanej wpływem sprzyjających bodźców na mój rozbujany hormonami ciążowymi stan emocjonalny. Szykuję się jednak do porodu w warunkach szpitalnych, mając zaufanie do personelu i przyjętych standardów. Ale ten wspomniany moment był dla mnie niezwykle ważny. To poczucie emocjonalnego bezpieczeństwa. Wszystko dzięki odrobinie troski, zaangażowania, zrozumienia, beztroskiej rozmowy, jaką zapewniły mi dziewczyny. Dzięki świadomości, że w czasie, który chyba dla żadnej kobiety nie jest łatwy, mam wokół siebie krąg innych kobiet, gotowych wesprzeć, a przede wszystkim być obok.
Wiele z nich nie dotarło. Z częścią tych obecnych też widuję się nieczęsto. Nie jesteśmy serialową paczką, która dzwoni do siebie z ploteczkami czy umawia się na shoping. Ale w tej chwili, gdy siedzę na kanapie, zastanawiając się, czy skończę tego posta, czy może będę za chwilę wyruszać na porodówkę, wiem, że gdzieś tam są. Że jeśli zadzwonię, bez względu na porę, przygarną do siebie D. Że nie muszę sobie na to zasłużyć, nie muszę prosić, obiecywać rewanżu. Ta ich cicha obecność sprawia, że zupełnie nie boję się zbliżającego się porodu, ani tego, co czeka mnie w kolejnych tygodniach.
I nie mówcie, że jestem szczęściarą. Że Wy nie macie dookoła siebie takiego wsparcia. One wszystkie nie spadły mi z nieba. Każdą z nich spotkałam na innym odcinku mojej życiowej drogi. I odważyłam się zrobić im miejsce w moim życiu - niedoskonałym, pełnym bałaganu, moich wad i dziwactw. Odważyłam się pokazać prawdę o sobie. A one odpowiedziały tym samym. Bo choć chyba wszystkie lubimy być niezależne i świetnie radzimy sobie same, obecność innych kobiet dodaje nam sił.
Rozejrzyjcie się. Dookoła Was na pewno są inne niedoskonałe kobiety. Niektóre w dresie, z nieumytymi włosami, resztkami dżemu z wczorajszego śniadania na podłodze w kuchni i stertą nieposkładanego prania w dziecięcym łóżeczku. Inne uczesane i umalowane, godzące macierzyństwo z pracą i zajęciami jogi, ale niedogadujące się z własną matką, samotne w małżeństwie, zlęknione o przyszłość dziecka. Wszystkie mamy jakieś niedoskonałości, choć często nie widać ich na pierwszy rzut oka. Porównywanie się nie przyniesie nam niczego dobrego. Ale już podzielenie się doświadczeniem, wysłuchanie sukcesów i porażek innych kobiet może dać nam naprawdę wiele. Czasem jest to inspiracja do zmiany, innym razem pocieszenie, że nie jest z nami wcale źle.
Nie zamykajcie się w domach, jak w twierdzach. Poszukajcie innych mam w okolicy (na spacerze z wózkiem, czy w osiedlowej piaskownicy), poszukajcie lokalnych grup, spotkań dedykowanych mamom, zaproście do siebie inne kobiety w podobnej sytuacji. Przekonacie się, że wszystkie mamy, a przynajmniej miewamy tak samo. Zazwyczaj wystarczy jedynie nabrać odpowiedniego dystansu.
Siła, jaką daje obecność innych życzliwych kobiet (wcale niekoniecznie mam), jest nie do przecenienia. I życzę Wam wszystkim, byście jej doświadczyły i nauczyły z niej czerpać.
A Wam, moje kochane, szalone, otaczające mnie matki i niematki - DZIĘKUJĘ! :*
0 komentarze