Dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane

01:18






Wszystkie babcie, ciocie, sąsiadki i znajome zawsze chcą jak najlepiej. Dlatego udzielają ci rad. Dlatego zwracają ci uwagę. Dlatego mówią ci, co powinnaś, a czego nie powinnaś. Dlatego dzielą się swoimi sukcesami wychowawczymi. Przecież ty nic nie wiesz. Zostałaś matką dopiero co - wczoraj, miesiąc temu, rok, a może dwa. Bo przecież masz tylko jedno dziecko. Bo przecież prosiłaś o radę.

Aaa…nie prosiłaś?!


Kiedy wychodziłam za mąż, nikt nie radził mi, czy powinnam spać z mężem w jednym łóżku. Czy powinnam go tulić do snu, czy raczej trzymać na dystans, żeby się nie przyzwyczaił. Nikt nie zaczepia mnie na ulicy, kiedy idący obok rzeczony mąż od x lat nie ma na sobie zimą puchowej kurtki, a latem nosi wełnianą czapkę. Nikt nie poradzi, co, jak i kiedy mam mu podawać do jedzenia. Nigdy przed ślubem nie byłam niczyją żoną - skąd mam wiedzieć, jak sobie z tym małżeństwem poradzić?

Kiedy jednak miałam zostać matką, kiedy wreszcie nią zostałam, nagle z prawa i lewa wszyscy lecą na ratunek! Z każdej strony dobra rada, zza każdego rogu drobna sugestia, z każdych kobiecych ust orzeźwiający strumień instrukcji i wytycznych, przetykanych serią pytań sugerujących i znaczących spojrzeń. Na moją głowę wciąż spada lawina historii, o które nie prosiłam, których wcale nie chcę słuchać, o których wiem, że w żaden sposób nie przystają do mojej rzeczywistości, do mojej wizji rodzicielstwa. Co najciekawsze, kiedy sprawdzam na załączonej metce stan oprogramowania, widzę wielki napis: „Ostatnia aktualizacja: 10/30/50 lat temu”. A bardzo często: „nigdy”.

Nie zostałam matką wtedy, kiedy tego chciałam. Zostałam za to matką w momencie, gdy naprawdę byłam na to w pełni gotowa. Nie tyle może gotowa od tak, ale gotowa znaleźć, wyselekcjonować i przyjąć niezbędną wiedzę, gotowa podjąć odpowiednie, racjonalne decyzje, gotowa zamknąć niedomknięte sprawy i wyznaczyć nowe azymuty. Absolutnie nie twierdzę, że pozjadałam wszystkie rozumy i znam odpowiedź na każde rodzicielskie pytanie. Ale czuję się pewnie w swoim macierzyństwie.

Z zewnątrz potrzeba mi jednego - spokoju.

Stanięcie ze sobą twarzą w twarz i powiedzenie sobie: „Jesteś matką” nie jest wcale proste. To zupełnie nowa rola, bez względu na to, jak bardzo była wyczekana, jak bardzo się do niej przygotowywałyśmy. Ta nowa rola zupełnie zmienia nasze funkcjonowanie we wszystkich pozostałych rolach: roli żony, córki, wnuczki, pracownika, przyjaciółki, znajomej, sąsiadki.

Widzieliście bajkę „W głowie się nie mieści”? W jednej ze scen bohaterka przeżywa moment, w którym runęły wyspy jej osobowości. Wszystko, co do tej pory stanowiło ją, zapadło się w nicość. Ta chwila, kiedy nie wiesz, kim jesteś. Kiedy wiesz, że dawnego ciebie już nie ma. A przed tobą pustka…

Pamiętam, jak wjeżdżaliśmy po raz pierwszy z nowonarodzoną D. na osiedle, a mnie ogarnął paniczny strach. Poczułam, że stary świat runął. Że ta ja, która wyjeżdżała stąd raptem kilka dni temu, już nie istnieje. Że na te uliczki, drzewa, bloki patrzy ktoś zupełnie inny. One stoją tam niewzruszone. Te kilka dni nic w nich nie zmieniło, nadal są tymi samymi obiektami, którymi były. Ale ta ja, wracająca ze szpitala już nie jako samodzielna istota, ale jako matka, byłam kimś zupełnie nowym.

Nie przechodziłam klasycznego baby bluesa. Poród przebiegł nad wyraz pozytywnie - szybko, bez komplikacji, w otoczeniu tej lepszej części personelu szpitala, z przepięknym intymnym okresem tużpoporodowym. Pobyt w szpitalu był dla mnie sielanką, podczas której mogłam unosić się w euforii, jaka ogarnęła mnie, gdy D. pojawiła się na świecie. Szpitalny rytm dnia organizował moją rzeczywistość, w której ja musiałam jedynie pochylać się nad tą małą istotą. Wszystko szło jak w zegarku. Aż do momentu wyjścia, gdy przygotowane ubranka okazały się zbyt duże, pasy fotelika nie chciały się zapiąć, a brak doświadczenia doprowadził do logistycznego zamętu - najpierw przewinąć, nakarmić czy ubrać? Potem jeszcze tłok w szpitalnej windzie i kobieta z papierosem przed wejściem do szpitala…

To małe zamieszanie - tak odmienne od poukładanych i bezproblemowych kilkudziesięciu wcześniejszych godzin - sprawiło, że w tamie utrzymującej w ryzach nagromadzone emocje pojawiło się pierwsze małe pęknięcie, a z niego popłynął pierwszy mały strumień. A gdy dotarliśmy do domu, gdy na nowo trzeba było odnaleźć się w tym samym, ale już zupełnie innym życiu - rozplanować działania, wejść w rytm, którego zupełnie się nie zna - tama pękła. TFT siedział na hamaku, wpatrując w ukrytą w jego ramionach D., a ja przez prawie dwie godziny szlochałam, pozwalając wezbranym falom zrównać z ziemią wszystko, co we mnie dotąd było mi znane.

Całkowicie namacalnie doświadczyłam przemian, jakie zachodziły w mojej psychice. Czułam (nawiązując do uproszczonego obrazu z ww bajki) jak wyspy mojej osobowości rozsypują się w drobny mak. Jak kawałek po kawałku znika wszystko, co mnie stanowiło. Jak w biblijnym potopie wszystko zniknęło pod nawałem wód. Pozostała pustka, na której zbudować trzeba było nową mnie.

Podnoszenie się z tych zgliszczy zajęło mi kilka dni. Normujące się powoli hormony sprawiały, że mogłam małymi krokami iść na przód. Powoli zobaczyć w lustrze nową siebie - matkę.

Dużo mnie to kosztowało, by stanąć zupełnie stabilnie na nogach.

I myślę sobie, że jeśli ja - z moim uporczywym optymizmem, natychmiastowym wypieraniem wspomnień negatywnych, umiejętnością szybkiego dochodzenia do siebie, wysoko rozwiniętą samoświadomością przeżyłam to tak boleśnie, jak bardzo ciężko musi być matkom, które tej listy sprzyjających cech osobowościowych nie posiadają. Jak ciężko musi być tym, które dziecka nie planowały. Tym, których ojciec dziecka nie wspiera. Tym, które mają niskie poczucie własnej wartości, które boją się wszelkich wyzwań. Tym, które przeszły ciężki poród, miały problemy z laktacją, stabilizacją hormonów.

I chociaż naprawdę pewnie czuję się w roli matki po tych prawie 2,5 roku, niektóre uwagi, rady potrafią sporo namieszać w moim funkcjonowaniu. Nie przestaję wierzyć w swoje możliwości, nie tracę przekonania w słuszność własnych decyzji, ale mąci to mój spokój, wytrąca z równowagi często na długie dni.

To nie to, że nie potrafię znieść krytyki. Że nie umiem przyjąć odmiennego zdania. Naprawdę z chęcią słucham i uczę się ciągle to nowych rzeczy o pielęgnacji i wychowaniu. Pod warunkiem, że mam pewność, z jakiego źródła pochodzi ta nowa wiedza. Nie neguję dobrych chęci wszystkich CioćDobraRada, ale argument „za moich czasów wszyscy tak robili” nie trafia do mnie zupełnie. A szczególnie nie trafia do mnie narzucanie się z radami, gdy wcale o nie nie proszę.

Jest jedna osoba, której słucham i ufam bezgranicznie w kwestii rad dotyczących wychowania - to moja córka. To ona jedna jedyna wie najlepiej, czego potrzebuje. Wystarczy, że będę miała szansę wsłuchać się w nią i móc odpowiadać na proste komunikaty, które wysyła jak każde żywe stworzenie na tej planecie. Potrzebne do tego jest tylko jedno - spokój. Ten wewnętrzny i ten zewnętrzny.

Tak niewiele młodych matek może na niego liczyć.

W efekcie zagubione w chaosie własnych wątpliwości, nieporadności typowej dla początkującego i napływających zewsząd rad, tak często myślą o sobie źle. Nie jest najgorsze to, że posłuchają tej, a nie innej babci, że wybiorą tę a nie tamtą metodę. Najgorsze jest to, że być może nigdy nie poczują się pełnowartościowymi matkami. A z tym piętnem żyje się do końca życia. Czyż nie, drogie dobrze radzące?

A jeśli nigdy się nimi nie poczują, nigdy nie zaczną podejmować samodzielnych decyzji, wciąż skazane na granie w tę grę na czyichś zasadach. Nie zaś babcie, ciocie, sąsiadki i inne dobrzewiedzące odpowiedzą kiedyś przed ich dzieckiem za efekty opieki i wychowania. Nie one z niepokojem będą patrzeć na każdy kolejny krok małej istoty i trwogą w sercu, czy aby na pewno dobrze robię.

Często czuję, jak wiele jeszcze nie wiem. Często tygodniami podejmuję jakąś decyzję. Ale kiedy już ją podejmę, kiedy ruszę w danym kierunku, wiem, że to ja za nią odpowiadam. Że podparłam ją wiedzą zdobytą w sprawdzonych źródłach, na podstawie własnych doświadczeń, odczuć, obserwacji mojego dziecka. Że jest uszyta na miarę.

Posługując się tą metaforą - nie nosimy cudzych ubrań, bo komuś się w nich dobrze chodziło albo ładnie w nich wyglądał. Dziewczyny drogie, Wasze mamy, babcie, sąsiadki nie wciskają Wam chyba swoich sukienek. Chyba że wypatrzycie perełkę, coś ponadczasowego, co pasuje również i Wam, wtedy pytacie, czy możecie sobie ją wziąć, a one z dumą dzielą się swoją własnością. Tylko wtedy sprawia to przyjemność.

Pamiętam, gdy D. miała pół roku, a ja doświadczyłam pierwszych poważnych sytuacji, gdy odważyłam się postawić niechcianemu wsparciu i kiedy pierwszy raz powiedziałam: „to ja jestem matką i muszę dbać o swój spokój dla dobra dziecka”. Nie było mi z tym łatwo, do tej pory nie jest. Ale każdy kolejny raz sprawia, że staję się bardziej wolna, że staję się bardziej MATKĄ.

Bardzo ujęły mnie wtedy słowa Justyny Dąbrowskiej, która opisała dokładnie to, czego doświadczaliśmy z TFT. W swojej książce „Matka młodej matki” z cudownym wyczuciem pisze o swoich obserwacjach, gdy została babcią:

[…] moja córka radzi sobie świetnie, bo nie słucha rad. Gdy tylko ktoś jej zaczyna coś autorytatywnie zalecać - intuicja przygasa, a jej miejsce zajmuje lęk i niepewność. Bo może jednak inni wiedzą lepiej? Jak karmić, jak kąpać, czy i kiedy iść na spacer? Póki uwaga jest skupiona na dziecku, taniec toczy się w miarę płynnie. Mleko płynie, Młody rośnie, U. umacnia się w swoim poczuciu kompetencji. Gdy ona lub K. mają jakieś wątpliwości - szukają nie rad, lecz informacji. Najchętniej tych sprawdzonych, popartych badaniami lub czyimś wieloletnim doświadczeniem. Potem dyskutują, debatują i… robią swoje. Bez rad, lecz nie bezradni. Czasem niepewni, a jednak spokojni.”

I kwituje ten rozdział: „Nie pytają mnie o zdanie, siedzę cicho. Uczę się być matką matki. Jestem na początku drogi.”




Najchętniej zakończyłabym ten tekst w tym miejscu, łagodnie i pokojowo. Ale tak często słyszę od innych młodych mam, czytam na grupach facebookowych, że ciągle mierzą się z tak ekspansywnymi, nie znoszącymi sprzeciwu próbami pomocy, z deptaniem wątłych zaczątków matczynej osobowości, że nie mogę darować sobie małego apelu do Wszystkich Troskliwych.




Droga Serdeczna Kobieto!

Kim jesteś, że wchodzisz z butami w moje życie? Skąd pochodzi Twoja wiedza, którą próbujesz mi siłą zaaplikować? Kiedy ostatnio weryfikowałaś swoje informacje z aktualną wiedzą medyczną i psychologiczną? Na jakiej podstawie uważasz, że masz prawo zabierać głos w sprawie mojego dziecka? Jakim prawem odbierasz mi możliwość samodzielnego myślenia i podejmowania decyzji? W jakim celu burzysz mój spokój?

Pewnie chciałaś dobrze.

Ale dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane.

Jeśli następnym razem będziesz chciała zabrać w mojej sprawie głos - zastanów się, czy to, co chcesz mi zaoferować, jest aby na pewno wartościowe. Czy masz pewność, że to, co było dobre dla Ciebie i Twojego dziecka, będzie dobre dla mnie i mojego dziecka. Czy jesteś w stanie wziąć na siebie odpowiedzialność za konsekwencje, jakie może przynieść moje pójście za Twoją radą. A przede wszystkim zapytaj, czy w ogóle tej rady potrzebuję.

Bo pierwsza podstawowa zasada pomocy to rozpoznanie potrzeb.

You Might Also Like

0 komentarze

Fejvorki

Fejsik

Insta

Instagram