W Międzynarodowym Dniu Porodów Domowych zapraszam Was serdecznie na rozmowę z Karoliną Kardasz ze Szkoły Rodzenia Majka, cudowną położną, która takowe porody przyjmuje. Porozmawiamy o tym, dlaczego w dobie medycznego rozkwitu kobiety decydują się jednak rodzić w domach. O tym, czy to lepsze rozwiązanie, czy bezpieczne, czy dla każdego. Karolina opowie też o niesamowitym miejscu, które wraz z grupą cudownych kobiet chcą stworzyć w Trójmieście - o Domu Narodzin im. Stanisławy Leszczyńskiej
Zdecydowanie zbyt mało mówi się o porodach. Kiedyś kobiety siłą rzeczy uczestniczyły w porodach swoich sióstr, sąsiadek, a czasem i matek. Dziś porody znamy głównie z filmów. I to niestety głównie tych historycznych z wołaniem o gorącą wodę i białe ręczniki albo tych amerykańskich, w których wszystko jest przerysowane i nierzeczywiste.
I możecie się śmiać, ale jak zaczęłam rodzić D., to nie miałam bladego pojęcia, czy to aby na pewno wody mi zaczęły odchodzić. Wstydząc się jednocześnie, pytałam o pomoc wujka Google. Na filmach wody zawsze chlustają i wtedy nie ma wątpliwości. Zaraz potem kobiety wiją się z bólu niczym w przedśmiertnych konwulsjach. Potem leżą na sali i krzyczą w niebogłosy. I prą, i prą godzinami. Niby w szkole rodzenia co nieco powiedzieli, że wody mogą odchodzić powoli albo że mogą najpierw pojawić się skurcze. Tylko jak to rozpoznać??
Pamiętam, że ostatnie tygodnie przed narodzinami D. pełne były lęku. Nie przed bólem, potencjalnym zagrożeniem, ale lęku przed nieznanym. Nie wiedziałam, co będzie się działo, jakie to będzie uczucie, jak duży jest ból, czy zorientuję się w porę, czy wyruszymy i dojedziemy na czas, co potem mnie czeka w szpitalu… Milion myśli wypełniał moją głowę, a niewiedza nie pozwalała przygotować się na przeżycie tego niezwykłego momentu we właściwy sposób. Gdybym mogła choć trochę wyobrazić sobie, jak będzie, byłoby mi o wiele łatwiej. Próbowałam zobaczyć na żywo salę porodową, ale się nie udało, szukałam więc uparcie zdjęć. Dopytywałam, na ile miałam odwagę, koleżanek, ale tych z porodowym doświadczeniem nie miałam wtedy zbyt wielu. To jednak, co mi opowiedziały, było dla mnie mocno wspierające. Drobiazgi, urywki historii, pozornie mało istotne fragmenty, dla mnie były jak kamienie, po których mogłam przeskoczyć przez rwący nurt rzeki.
Każdy gram zdobytej wiedzy pozwalał mi odrobinę się uspokoić.
Jedna z koleżanek opowiadała o tym, że rodząc wołała „ała, ała” i wbijała paznokcie w rękę swojego męża.
Inna, że usiadła w domu na toalecie i nie miała pojęcia, czy to sączą jej się już wody (wtedy jeszcze nie wiedziałam, jak bliskie mi to będzie wyznanie).
Jeszcze inna powiedziała, że ból porodowy był dla niej mistycznym doznaniem.
Te krótkie wycinki sprawiały, że nieznany ląd wydawał się mniej obcy.
Marzyłam o tym, by zacząć rodzić w nocy. By był ze mną TFT. I by mieć przy sobie D. od samego początku, bez przerwy. Reszta nie była dla mnie aż tak ważna.
Spakowałam dwie torby - jedną porodową i drugą na kolejne dni. I czekałam. Odliczałam dni do terminu. Potem próbowałam pogonić Matkę Naturę spacerami i wchodzeniem po schodach (jest nawet z tego film i wpis, jeśli nie widzieliście - Poganiając Matkę Naturę) - bezskutecznie. 7 dni po terminie dostałam przykaz stawienia się kolejnego poranka na izbie przyjęć. Byłam załamana i przerażona poczuciem utraty kontroli, rozczarowana, że nie będzie magicznie, po mojemu. A potem po prostu, 8 dni po terminie, w środku nocy, po intensywnym spacerze, godzinę po położeniu się spać, zaczęła się akcja porodowa.
Najpierw zaczęły sączyć się wody. Potem powoli przyszły skurcze. Zdążyłam się wykąpać, dopakować ostatnie rzeczy i spokojnie, pustymi ulicami Gdańska dojechaliśmy na porodówkę. Też pustą. Powitanie niezadowolonej z pobudki położnej na izbie, problemy z systemem rejestracyjnym, a potem jeszcze "serdeczne": "Tu się żadne skurcze nie piszą, to czemu pani tak dziwnie oddycha?", jakby przyjmująca mnie położna nigdy nie słyszała o skurczach krzyżowych i dalej poszło już gładko.
Cisza, przygaszone światła, świeżo wyremontowana sala z nowym fotelem porodowym, TFT trzymający mnie za rękę i położna, która wspierała rzeczowo, choć ciepło.
Nie byłam przygotowana na poród. Brak kondycji spowodował, że zwyczajnie brakowało mi sił, by wytrwać do końca. Akcja trwała krótko - od pierwszego sygnału do momentu pojawienia się D. na świecie minęło równe 6 godzin. Ostatnie 3 godziny były to jednak bardzo intensywne godziny. Skurcze szły jeden za drugim, nie dając mi chwili na złapanie oddechu i choć częściowe zregenerowanie sił. Byłam tak zmęczona, że nie zrobiło mi różnicy, że położna przewróciła mnie tradycyjnie na plecy, gdy rozpoczęły się skurcze parte.
Wkurzyłam się tylko, gdy w tym najtrudniejszym momencie na salę wmaszerował szpaler rezydentów, pytając grzecznie, czy nie mam nic przeciwko. Oczywiście, że miałam. Nie w smak mi były tłumy, sama miałam ochotę opuścić salę wraz z całym towarzystwem i wrócić do domu, na kiego były mi te męczarnie. Ale nie powiedziałam nic głośno - ani że ich tam nie chcę (przecież gdzieś się muszą uczyć), ani że nigdy więcej dzieci (wiedziałam, że pewnie minie mi ta myśl w wraz z bólem i trudem porodu), ani że chcę cesarkę (bałam się, że jeszcze potraktują to serio, a przecież wcale cesarki nie chciałam, chciałam tylko, żeby wreszcie było po wszystkim).
Kiedy więc przyszły nagle skurcze parte, nieco byłam w szoku, że jednak jakiś koniec majaczy gdzieś na horyzoncie. Pamiętam, że położna powiedziała wtedy: „Asia, jeden skurcz i Twoje dziecko będzie na świecie”. A ja pomyślałam: „Sratytaty, po co mi wciskasz taki motywacyjny kit, przecież wiadomo, że na jednym skurczu się nie da urodzić.” Ale gdy po tym skurczu powiedziała stanowczym tonem: „Widzisz, mówiłam, żebyś nie marnowała siły - nie nadymała policzków i nie mruczała. Zmarnowałaś skurcz, a mogło być po wszystkim.”, uwierzyłam, że to wszystko chyba jednak na serio. Zawzięłam się więc w sobie i nie na drugim, ale na trzecim z kolei skurczu partym urodziłam moją wymarzoną, latami wyczekiwaną D.
Nie będę Wam słodzić, że od razu przepełniła mnie miłość i zachwyt. Pomimo tego, że kochałam ją od pierwszej sekundy, gdy dowiedziałam się o ciąży, a właściwie kochałam od lat samo wyobrażenie o niej, moja pierwsza myśl była całkowicie pozbawiona emocji. Niedowierzając jeszcze, że naprawdę moje dziecko jest już na świecie, popatrzyłam na tę małą, fioletową istotę z zaciśniętymi piąstkami i wiszącymi w dole długimi nogami i pomyślałam: „To tak wygląda moje dziecko?”. Oczywiście nie omieszkałam zbesztać sama siebie za brak fali wdzięczności, zachwytu i miłości, bo jak to tak można pomyśleć o swoim upragnionym dziecku oschle i rzeczowo. Zaraz jednak, gdy położna położyła ją na mojej piersi, upragniona fala zalała moją głowę. Mała, wspaniale pachnąca istota z niesamowicie długimi paznokciami i mokrą czupryną leżała, niezgrabnie przebierając paluszkami i jednym okiem zerkając w górę, żeby sprawdzić, kto to tam na nią patrzy. A ja, ocierając łzy wzruszenia, powtarzałam cicho: „Już jesteś z nami…”
A i szpaler rezydentów okazał się być atrakcją zdecydowanie na plus. Kiedy zobaczyłam szereg wzruszonych uśmiechów i oczu pełnych zachwytu, spowodowanych cudem narodzin, moim maleństwem, poczułam wdzięczność za ich obecność, za możliwość współdzielenia radości.
Choć nie mogłam wybrać pozycji, w jakiej rodziłam (i nie narzekam akurat bardzo, byłam tak zmęczona, że nie było opcji, żebym się w ogóle jakkolwiek dźwignęła do góry), choć szpitalna toaleta wyglądała jak z tego mema o prysznicu, co go chcesz wziąć, ale ktoś wziął go przed tobą (jeśli nie znacie, Google it!), choć dostałam oksytocynę, która raczej nie była ze wskazań medycznych (raczej trzeba było szybko opróżnić salę dla kolejki rodzących), dwie najważniejsze dla mnie rzeczy odbyły się tak, jak pragnęłam. Cały czas był przy mnie TFT. Trzymał mnie za rękę, pilnował, jak oddycham, a na koniec zrobił pierwsze, magiczne zdjęcie nowonarodzonej D. i po wszystkim przeciął pępowinę. A potem położono ją na mojej piersi i została tak przez najbliższych kilka godzin. Leżała tak, gdy rodziłam łożysko, gdy mnie szyto, a nawet gdy wieziono mnie na salę obserwacyjną. Po dwóch godzinach położna wzięła ją tylko na bok na pomiary i po chwili znów byłyśmy razem. Na sali długo nie było nikogo poza nami, TFT został więc z nami dobrych kilka godzin.
A gdy zostałyśmy już same, gdy D. spokojnie odsypiała trudy przyjścia na ten świat, miałam czas na rozmyślania. "A więc wstąpiłam do elitarnego kręgu! Przetrwałam rytuał przejścia! A więc to jest to o czym kobiety nie mówią między sobą!"
Zaraz potem pomyślałam: "Chcę jeszcze urodzić! Teraz, zaraz, dajcie mi tu jakieś dziecko! To było niesamowite!!! Chcę tego doświadczyć jeszcze wiele, wiele razy!"
Czułam się znakomicie. Zmęczenie, które w trakcie porodu odłączało mi świadomość, zniknęło momentalnie. Na jego miejsce pojawiła się euforia. Wspominam te pierwsze doby z wielkim rozrzewnieniem. O tym, że potem przyszła jednak wielka fala łez, gdy hormony zaczęły wracać do przedciążowych poziomów, pisałam już TUTAJ: Dobrymi-chęciami-jest-piekło-wybrukowane.
To było jednak tylko chwilowe, tak jak połogowy ból i początkowe trudności związane z karmieniem piersią.
Kiedy więc zbliżał się moment narodzin N., naprawdę zupełnie się nie bałam.
Czekałam na poród ze spokojem. Wiedziałam, co mnie czeka. Wiedziałam, że będzie bolało, ale że fizjologia bólu porodowego jest taka, że najpierw boli nie do wytrzymania, a potem się nagle ten ból zapomina. Tak było w moim wypadku. Wiedziałam, że do 10 dni po terminie nie będę się w ogóle przejmować i wybierać do żadnego szpitala. Jedyne, co zaprzątało moją głowę, to to, jak rozwiązać sprawę pozostawienia D.
N. identycznie jak jej siostra postanowiła przyjść na świat 8 dni po terminie. W sobotni poranek wstałam więc z łóżka, a wraz z tym zaczęły sączyć się wody. TFT ogarnął szybkie śniadanie dla D., ja zaczęłam ogarniać siebie, ale skurcze przyszły o wiele szybciej niż za pierwszym razem. Godzinę po pobudce staliśmy więc już w drzwiach, gotowi do drogi. Coraz częściej przerwy między nieregularnymi skurczami wynosiły 3 minuty... Pamiętam jeszcze pierwszy naprawdę silny skurcz, kiedy stanęłam w miejscu, nie mogąc się ruszyć i pomyślałam "jak to możliwe, że mogłam zapomnieć, jak bardzo to boli i dać się wmanewrować w poród jeszcze raz" :D (Miesiąc później odkryłam, że nie bolałoby tak, gdybym trafiła odpowiednio wcześniej do fizjoterapeuty, moje bóle związane były o wiele bardziej z nieprawidłowym ustawieniem miednicy, niż z czystą fizjologią porodu).
W biegu podrzuciliśmy D. do znajomych i pomknęliśmy w stronę szpitala. Bolało jak cholera, a moją smsową konwersację z przyjaciółką można by prezentować na zajęciach z położnictwa, psychologii i czego tam jeszcze chcecie. Ona, konkretna babka - słała mi afirmacje i namawiała do myślenia, że ten ból to tylko chwila, żebym skupiła się na myśli, że zaraz będę tulić w ramionach swoje upragnione dziecko. Ja, na co dzień raczej z tych delikatnych (napisałam to i zaczęłam się zastanawiać, czy to moje przekonanie o mnie jest wciąż aktualne...) - wymieniłam cały słownik znanych mi łacińskich zwrotów (że o łacinę podwórkową chodzi, chyba nie muszę tłumaczyć), po mistrzowsku skupiając się ten jeden raz w życiu na tu i teraz, a tu i teraz liczył się tylko ten obezwładniający ból (nie strasząc nikogo - winna była wspomniana miednica, nie tyle same skurcze porodowe).
Całe szczęście - była sobota rano i nie było korków. W przeciwnym razie czytalibyście dziś historię z porodu... w aucie. Na izbę przyjęć trafiłam z regularnymi skurczami co 2 minuty i pełnym rozwarciem. TFT został dopełniać formalności, a mnie na wózku zawieziono prosto na salę porodową. Było szybko, bardzo boleśnie i intensywnie. Bez czasu na oddech, odpoczynek czy tworzenie wspomnień. Ale nie że negatywnie. Położne były bardzo serdeczne. Dwie, bo jedna już ze mną rodziła, a druga jeszcze uzupełniała dokumentację, bardzo mnie przy tym przepraszając, że zawraca mi głowę takimi sprawami. Było po prostu... hmmm... bardzo codziennie? Może to brzmi kuriozalnie. Ale mój pobyt na sali porodowej trwał godzinę. Uwzględniając w tym podawanie danych medycznych, krótką pogawędkę, jak to się stało, że wjeżdżam na salę w drugiej fazie porodu właściwie, to że TFT dołączył w trakcie, bo musiał zostać na izbie przyjęć, tego czasu, gdy mogłam się skupić jedynie na porodzie, było naprawdę malutko.
Tak malutko, że TFT o mało nie przegapił momentu na zrobienie pierwszego zdjęcia. Tym razem położna nie kazała mi przewrócić się na plecy, ale całą akcję porodową poprowadziła ze mną leżącą na boku. Kiedy więc N. wychyliła na świat swoją blond główkę, a ja powiedziałam: "TFT, zdjęcie!", ten przytaknął, że pamięta i że zaraz przygotuje aparat. Dopiero ponaglony zrozumiał, że to już!
Nie było szpaleru rezydentów, godzin oczekiwania, zmęczenia znikającego pod wpływem uderzających do głowy endorfin.
Nie narzekam, w końcu na świecie pojawił się cud, o którym nie śmiałam nawet marzyć - po długich staraniach o D. szczerze nie nastawiałam się na rychły sukces w staraniach o drugie dziecko, byłam gotowa nawet na to, że D. pozostanie jedynaczką. Ale mam poczucie, że tak szybki obrót spraw nie pozwolił mi zagłębić się w przeżywanie tego porodu. Nie było wspinania się na szczyt, by cieszyć się jego zdobyciem. Raczej wyścig na krótkim dystansie, bez podziwiania widoków. Godzina na sali porodowej... Jak wizyta u dentysty, fryzjera (choć tam bywam dłużej!), cotygodniowe zakupy. Godzina i masz dziecko. Bez rytuałów, bez ceregieli.
Tak jak i było przy D., po pojawieniu się N. hormony szczęścia zalały mój mózg, siły zregenerowały się niezwykle szybko, w dodatku tym razem uniknęłam nacinania, po sali poporodowej hasałam więc niczym rącza łania.
Fajnie się to opowiada, bo wiecie - 3 godziny od startu do mety, pełne rozwarcie na izbie przyjęć, godzina na sali... Ale dziś wiem, jak bardzo to tempo utrudniło mi wejście w nową rolę. Wróciłam do domu po dwóch dniach, w dodatku w środku wrześniowego 28-stopniowego upału. Na trzeci dzień wróciliśmy więc w pełni do normalnego trybu życia - 3-godzinnego spaceru, siedzenia na placu zabaw itp. Dopiero dziś rozumiem, jak bardzo wznieciło to chaos w mojej głowie. Zapomniałam o połogu, o czasie na wycofanie się choć na chwilę z życia, na celebrowanie. Trochę moja psychika nie zdążyła załapać, że po raz kolejny zostałam mamą, że trzeba wdrożyć nowe procedury. To powodowało jeszcze większy szok, bo nie mogłam przecież działać na starych zasadach, a nowe nie dostały odpowiednio silnego bodźca, żeby się zacząć ustalać. Myślę dziś sobie, że fakt, że poród jest procesem rozłożonym w czasie jest istotne, by w tym czasie pod wpływem bólu i naturalnej oksytocyny zmieniała się psychika młodej matki. Mnie mocno tego zabrakło, do dziś chyba jeszcze dopracowuję w sobie to, co nie zadziało się naturalnie przez brak czasu i odpowiedniego skupienia.
Słyszę też w tonie wielu słuchających mojej opowieści, że nie powinnam się właściwie z nią wychylać. Inne kobiety rodzą po kilkanaście godzin, moja historia jest jak chwalenie się, jak wytykanie języka z pierwszego miejsca na podium. Krótki poród wydaje się być spełnieniem marzeń. Jakby nie bolał. Albo chociaż bolał mniej. Nie, nie bolał mniej, możliwe że nawet przez swoją intensywność bolał bardziej, dawał większy wycisk.
I słyszę w tym tonie trochę... jakby był mniej ważny.
Lubię opowiadać, że rodziłam krótko, bo wciąż krążą wśród kobiet głównie historie o porodach długich i trudnych. Chcę mówić, że tuż po czułam się jak nowonarodzona, bo nie zawsze kobieta musi być umęczona i obolała. Że porody mogą być w pewnym stopniu łatwe. Co nie znaczy, że te kobiety, które rodziły długo, z trudnościami, które dochodziły do siebie wiele dni lub tygodni są jakkolwiek gorsze.
Chciałabym po prostu, żeby każda z nas mogła opowiadać o swoim porodzie, nie czując się z tego powodu ocenianą. Żeby każda mogła dzielić się doświadczeniem jedynym w swoim rodzaju, nadając mu swoje własne znaczenie. Chciałabym, by o porodach w ogóle zaczęto znów rozmawiać. Żebyśmy nie musiały czerpać wiedzy z seriali, szukać w Internecie lub opierać się jedynie na programie szkoły rodzenia. Ale by znów wiedza o porodzie pochodziła z żywych historii innych kobiet.
Poród to niezwykle ważne przeżycie. Bywa różnie. Dobrze, źle, tak sobie. Ale zawsze jakoś. Zawsze wpływa to na nasze dalsze psychiczne funkcjonowanie, na nasze samopoczucie, na relację z dzieckiem, z partnerem, z rodzicami, z resztą społeczeństwa, na wzrastanie w macierzyństwie, na to, kim staniemy się na nowym etapie życia.
I jak każde ważne wydarzenie wymaga specjalnej narracji. Przeżycia go po wielokroć. Przegadania. Uwolnienia związanych z nim emocji. Opłakania strat, rozczarowań, przepracowania traum. Celebrowania radości, kobiecości, siły. Nadania znaczeń temu, co się wydarzyło. Odkrycia nowych prawd o sobie. Odnalezienia azymutów, które ten poród wyznaczył.
Tak ważne jest, jak przeżyjemy nasz poród - jak się do niego przygotujemy, jak będzie przebiegał i jak przepracujemy go po fakcie.
To jest tylko jeden moment, ale moment, od którego zależy tak wiele.
Ciekawa jestem, jakie są Wasze wspomnienia połogowe. Dałyście sobie czas, żeby powoli dochodzić do siebie, odnajdować się w nowej roli, czy też próbowałyście czym prędzej sprostać wszystkim domowym obowiązkom, wrócić do dawnej formy, zaspokoić oczekiwania otoczenia?
Mnie przy D. udało mi się faktycznie w niespiesznym tempie przejść przez te pierwszych kilka tygodni, zajmując się głównie odpoczywaniem i zachwytem nad nowym życiem. Pamiętam wpatrywanie się w jej spokojny oddech, pamiętam gości i ciasto, którym ich gościłam, bo miałam na to czas, siły i chęci, pamiętam rytuał porannego prysznica, kiedy zostawiałam maleńką D. z TFT i miałam chwilę na zadbanie o siebie.
Przy N.zdecydowanie tego zabrakło. Wiadomo, kiedy w domu jest już starsze dziecko, o wiele trudniej tak całkowicie oddać się odpoczynkowi i skupieniu na nowym życiu. Dziś jednak wiem, że to nie tylko to. Że zbyt szybko próbowałam wrócić do normalności. Piękna pogoda i moje dobre samopoczucie zwiodły mnie mocno. Zamiast dać sobie czas na pobycie w domu sam na sam z maleńką istotą, korzystając ze sprzyjających pozornie okoliczności chciałam zapewnić D. jak największe poczucie, że wcale tak wiele się nie zmieniło. W efekcie ani nie było normalnie, ani nie było niezwykle. Było za to dużo mojego zagubienia wymieszanego z burzą normujących się hormonów i myśli, że ten czas połogu trzeba po prostu przetrwać. Tak go pamiętam. Na dworze świeciło słońce, a w mojej głowie panoszyły się czarne chmury. Nie miałam czasu dać im opaść, bo szłam na plac zabaw z D., bo bawiłam się z nią w domu, bo ciągle coś, skoro tak dobrze fizycznie się czułam. Dziś szkoda mi tego czasu. Dziś, z perspektywy prawie dwóch lat, trochę mniej jednak wymagałabym od siebie, trochę więcej postarała się pobyć w domu, sam na sam z N.. Ale łatwo dziś mówić. Może następnym razem będzie łatwiej
"W toku ewolucji nie mógł powstać gatunek, którego dzieci doprowadzałyby swoich rodziców do szału - to byłoby wbrew logice" Jean Liedloff
"W głębi kontinuum" to książka, dzięki której każdy rodzic może odetchnąć głęboko i odnaleźć radość z posiadania dziecka. Bo główna teza autorki, którą popiera tysiącami lat doświadczeń gatunku ludzkiego, głosi, że całą wiedzę, jaka potrzebna jest do wychowania dziecka, mamy zapisaną w genach. Wystarczy wyłączyć przewodnictwo umysłu i wsłuchać się w instynkt, w którym ukryta jest mądrość wszystkich wcześniejszych pokoleń. Brzmi górnolotnie, ale po lekturze tej książki wielu rodziców (w tym ja!) odnalazło spokój i zaufało sobie na drodze rodzicielstwa.
Co też w tej książce jest tak niezwykłego, że nazywam ją biblią rodzicielstwa. Dlaczego historia z amazońskiej dżungli ma cokolwiek wspólnego z naszą technologiczną XXI-wieczną rzeczywistością?
Zamiast wszystkich poradników świata.
Jeeeeest!!! Dostałam i w tym roku!!! Cały rok macierzyństwa zamknięty w kadrze! Kocham ten moment najwspanialszej premiery filmowej roku!
D. obudziła się dzisiaj pół godzin wcześniej niż zwykle, żeby przygotować z TFT niespodziankę dla mnie. Rano czekało na mnie śniadanie do łóżka, obrazek wykonany przez D. i bukiet moich ukochanych konwalii.
A do tego dostałam taki prezent na urodziny, że słów brakuje, by to opisać... Pokażę Wam, jak tylko zrobimy jakieś zdjęcia!
A jak Wam mija Dzień Matki?
Dziękuję Wam przeogromnie za pomoc w spełnianiu blogowego urodzinowego życzenia!!! Jesteście wspaniali!
Mam jeszcze jedno, prywatne, i o jego spełnienie mam zamiar wreszcie postarać się własnoręcznie! Bo szczęściu trzeba pomóc, no nie? To trzymajcie kciuki! Tylko mocno!!!