Bez walki o podium
23:36Ale pamiętam, jak w dzieciństwie z rozmarzeniem patrzyłam na stojącą na półce książkę "Mamo, tato, ćwiczmy razem", jak chciało mi się, jak ten mały lew z okładki poćwiczyć razem z rodzicami. Jak każda ruchowa aktywność, której się podjęłam i odnosiłam najmniejszy chociaż sukces, dawała ogromną satysfakcję. Fajnie jest czuć te posportowe endorfiny, fajnie jest w ruchu dać ujście skumulowanym emocjom, fajnie mieć odskocznię od codziennych obowiązków. Niefajnie jest nie umieć się do tego zmobilizować - z braku nawyku, umiejętności, obawy przed nieporadnością.
Dlatego tak bardzo cieszę się, że w tej kwestii zupełnie się z TFT różnimy! On od zawsze uprawiał jakiś sport. Kiedyś była to siatkówka, a ostatnio wciągnął się w bieganie i kolarstwo. I choć oznacza to czasem, że zostajemy z D. same albo że ma mniej czasu dla nas, bo musi nadgonić z pracą, żeby znaleźć czas na te przyjemności, ma we mnie pełne wsparcie w tej kwestii. Bo po pierwsze bez ruchu od czasu do czasu staje się po prostu nieznośny. A po drugie, daje fantastyczny przykład D., dzięki czemu dla niej bieganie czy jazda na rowerze są oczywistą częścią ludzkiej codzienności.
Bardzo zależy mi na tym, żeby ruszała się jak najwięcej. Dzięki temu się rozwija. Fizycznie, to oczywiste. Ale też psychicznie i emocjonalnie. Uczy się pokonywać przeszkody, doświadcza swoich możliwości, odkrywa radość z przełamania własnych oporów. Tak wiele można przegapić, nie ruszając się z kanapy :)
To był pierwszy w życiu wyścig D.. Do tej pory słuchała tylko opowieści TFT o jego zmaganiach biegowych i rowerowych, z zaciekawieniem oglądała kolejne przywożone przez niego medale i przywłaszczała sobie niektóre. Wyścigi były dla niej tajemniczą przygodą, która do tej pory była udziałem jedynie naszyego kochanego Lafcika (tak od jakiegoś czasu D. mówi o TFT :D). Kiedy trafiłam na wydarzenie Gdańskiego Rodzinnego Wyścigu na Kółkach, ucieszyłam się ogromnie, że wreszcie nadarza się okazja, by D. przeżyła swój pierwszy osobisty wyścig! To nic, że TFT miał być tuż po weselu, bez chwili zastanowienia podjął wyzwanie pobudki po 4 godzinach snu i współudziału w przygodzie.
Liczyliśmy się z tym, że D. nie do końca zdaje sobie sprawę z tego, co ją czeka. Że może na miejscu w ogóle nie chcieć wsiąść na swoje kółka. Że może zrezygnować w trakcie. Chodziło jedynie o danie jej szansy na przeżycie czegoś fajnego. Bez napinki. Obstawialiśmy, że będziemy biec z nią całą drogę, motywując i wspierając. Celem było spróbować, drugorzędnym - dotrzeć do mety.
Wzięliśmy ze sobą na wszelki wypadek i hulajnogę, i rower, żeby mogła wybrać, na czym będzie jechać. Uśmiechnięta, choć bardziej zdystansowana niż rozentuzjazmowana założyła kask i wsiadła na rowerek biegowy. Ożywiła się nieco podczas mocowania numeru startowego, ale nadal widać było lekkie napięcie. Ku naszemu zdziwieniu bezproblemowo ustawiła się wśród innych dzieci na starcie i cierpliwie czekała na dalszy bieg wydarzeń.
Kiedy zabrzmiał sygnał startu, wszystkie dzieci (a było ich około 50!) ruszyły, niektóre od razu wpadając w rytm walki o zwycięstwo. Jako jedyna D. została w miejscu. Spuściła głowę i zaczęła pochlipywać. To były jednak zbyt duże emocje. Ale nie płakała mocno, nie było po niej widać strachu, zniechęcenia. Postanowiliśmy więc oboje nie dać za wygraną i pomóc jej osiągnąć jej własne zwycięstwo!
Jestem tym rodzicem, który nie odpuszcza. Kiedy D. chce się poddać bez próby, kiedy woła o pomoc, chociaż jest w stanie poradzić sobie sama, kiedy brakuje jej wiary we własne możliwości, to ja jestem jej siłą i motywacją. Z racji tego, że jesteśmy z D. charakterologicznie do siebie bardzo podobne, doskonale wiem, że tego często jej trzeba. Że często trzeba ją lekko popchnąć, by nadać jej rozpędu. To jak z wypchnięciem małego ptaka z gniazda. Nie zrobię tego, jeśli nie mam pewności, że jest na to gotowa, że sobie poradzi. Ale jeśli wiem, że da sobie radę, odmawiam jej pomocy, odmawiam szansy na rezygnację i ona nagle przestaje stawiać opór, słucha rad, pokonuje samą siebie i następuje wielka radość, która owocuje ogromnym skokiem w samodzielność i poczuciem wiary we własne siły.
Tym razem też widziałam, że jest w stanie pokonać tę chwilową niemoc. I że jej pokonanie jest ważne dla niej samej, dla tego, co będzie o sobie myślała. Gdyby nie była gotowa, nic by się nie stało. Odpuścilibyśmy, okazali wsparcie, jakiego akurat by potrzebowała. Bo to też ogromnie ważna lekcja - że czasami się nie da, że czasami coś nie wyjdzie, że to nie powód do wstydu czy smutku. Jak z tańcami - raz się udało, drugim razem nie, bo to nie był jej czas, nie jej warunki.
Ale tym razem dała radę. Zachęcona naszą obecnością, okrzykami innych dorosłych obserwujących sytuację, odważyła się ruszyć. Powoli przejechała linię startu, a potem podniosła głowę i jechała dalej. Zaciekawiona wyznaczonymi torami, napotkanymi po drodze innymi zawodnikami, którzy zastanawiali się nad kierunkiem jazdy :D, napotykanymi wiwatami i dopingami, nabierała rozpędu. Spodziewaliśmy się, że może się po drodze zmęczyć, zniechęcić, ale motywacji starczyło jej do końca. Choć dotarliśmy do mety jako ostatni, organizatorzy witali ją z takim samym entuzjazmem, jak każdego innego uczestnika.
A nas rozpierała duma. Bo nasza mała D. ukończyła swój pierwszy wyścig rowerowy. Bo zdobyła swój pierwszy własny medal. A przede wszystkim, bo pokonała chwilową słabość i odniosła poprzez to ogromny sukces!
Sporo ją to kosztowało. Dotarcie do mety i medal na szyi nie zaowocowały wybuchem radości. Przez dłuższą chwilę niewiele mówiła. Emocje opadały powoli. Medal oddała mi, a sama poszła bawić się na materacu do skoku o tyczce.
Ale kiedy wróciliśmy do domu, kiedy została w pokoju sama, moich uszu dobiegały radosne okrzyki: "Dawaj, dawaj! Jeście kawałek!", a gdy odkładała lalkę owiniętą medalem do wózka, cichutkie: "Lalusiu, jesteśmy juś na mecie!". Cały dzień dopytywała w kółko: "A jak byliśmy na yścigu? To było dzisiaj? Szczolaj?" I utrwalała nowo zasłyszane: "Nie nadążam za Tobą" :D Nie było wątpliwości, że jej się podobało, że odczuwała radość i satysfakcję. Że podjęliśmy dobrą decyzję.
I wreszcie, kiedy po raz już nasty powiadała o wyścigu, usłyszała pytanie: "A która byłaś? Na pewno pierwsza!" Powiem Wam szczerze, że gdyby nie padło to z ust mojej ukochanej babci, której wolno w moich oczach znacznie więcej, niż pozostałym, ciśnienie mocno by mi podskoczyło. Bo czy to naprawdę miało jakiekolwiek znaczenie, która była? Ważne, ŻE była, że dała radę, że przeżyła przygodę. Na szczęście na razie niewiele zrozumiała z tego pytania, bo nigdy nie zetknęła się jeszcze z ideą walki o zwycięstwo, rywalizacji. Nie ma takiej potrzeby. Ale jak łatwo można takim beztroskim pytaniem w kilka sekund przemienić to, co osiągnęła, w porażkę... Jak często robimy to nieświadomie naszym i innym dzieciom...
Następnym razem też startujemy. Tylko musimy kupić "lolelek peda.owy" :D
I to jest dla mnie najważniejsze! Że D. chce, że snuje o tym plany, że bawi się, przywołując emocje z wyścigu, że w marzeniach tworzy obrazy naszego kolejnego startu (wszyscy będziemy mieć numery przypięte do koszulek; zabierzemy ze sobą N. na wyścig w wózkach i to D. będzie biegła z wózkiem, a ja... z wózkiem lalusi; tylko bez daszka, "doba?"). Najważniejsze, że dobrze się przy tym bawi, że daje jej to kolejnego kopa do rozwoju. A jeżeli kiedyś zamarzy o zwycięstwie, jeżeli poczuje potrzebę rywalizacji, będziemy ją tylko w tym wspierać. Pomożemy w treningach, będziemy dopingować, jeździć na zawody. Ale tylko, jeżeli ta potrzeba zrodzi się w niej samej.
0 komentarze