Co jest prawdą, a co snem?

22:12



Pewnego letniego słonecznego dnia nagle jak grom z jasnego nieba dopadła mnie świadomość, że już za chwilę będziemy obchodzić drugie urodziny D. Że od momentu, w którym pojawiła się w naszym życiu, miną dwa lata. Dwa lata spełnionego marzenia.

Dwa lata poniekąd przekreślające cały ten czas oczekiwania, który je poprzedzał. Czas pustki, przedzielony na pół blizną straty. Czas niespełnienia, braku kontroli nad własnym losem. Czas bezradności i zagubienia.

Przez długie pięć lat każdego dnia doświadczałam zawodu, że znów budzę się w pustym domu, którego nikt nie wypełnia perlistym śmiechem i tupotem małych stóp. Dzień w dzień spotykałam się w pracy z matkami, które mniej lub bardziej świadomie czerpały życie ze źródła, które dla mnie było zamknięte.

Długo i uporczywie napierałam na zamknięte drzwi, za którymi czekało życie. I kiedy zupełnie się już tego przestałam spodziewać, kiedy przywykłam do stania pod nimi, przestałam rozmyślać o tym, jak to będzie, kiedy wreszcie się otworzą, one otworzyły się nagle. Wpadłam do środka z całą siłą, z jaką na nie napierałam, a one raz na zawsze zatrzasnęły się za mną. Nagle znalazłam się w środku. Nagle to, co stanowiło moją rzeczywistość, znalazło się po drugiej stronie. Tak jakby zupełnie przestało istnieć.

Czy jednak to możliwe, żeby tak nagle, znienacka znaleźć się po tej drugiej stronie? Te dwa życia - życie przed i życie po wydają mi się niemożliwe do pogodzenia w jednej osobie. Któreś z nich musi być nieprawdziwe.

Co więc jest snem - ten czas, kiedy nie było jej czy ten, gdy wypełnia sobą każdą przestrzeń mojego życia? Przecież jest tak realna, przecież wszystko kręci się wokół niej, przecież to ona nadaje życiu sens. Nie mogła nie istnieć. Nie mogło być życia, w którym jej nie było. Czy w takim razie nie istniało życie przed nią?

Patrzę na artefakty mojej przeszłości - na rzeczy zgromadzone w tym poprzednim życiu: ubrania, planszówki, w które mieliśmy czas grać z TFT, przeczytane książki, zdjęcia z wakacyjnych wojaży. Są mi obojętne, jakby należały do kogoś innego. Moje wspomnienia zaczynają się od momentu narodzin D. Do tego, co było wcześniej, wracam tylko, jeśli z jakiejś przyczyny muszę, ale i tak myślę o tym, jak o historii kogoś innego.

Kiedy dokonują się w życiu jakieś zmiany, przejście między starym a nowym zazwyczaj zachodzi płynnie. Teoretycznie takim czasem przejścia powinna być ciąża. Czasem powolnego stawania się matką - z każdym kolejnym USG, kupionym ubrankiem, odliczonym tygodniem. Kiedy się jednak choć jedną ciążę straciło, nie traktuje się jej jako stanu prowadzącego do posiadania dziecka. Ciąża to czas zawieszenia. Czas oczekiwania na to, czy po skoku wprzód przypadkiem nie runie się w przepaść. To czas wyjęty z tej opowieści - ani przed, ani po.

I kiedy wreszcie ciąża kończy się sukcesem, dopiero wtedy nagle z niematki stajesz się matką.

To trochę taki paradoks - matką dziecka utraconego stajemy się w momencie nabycia świadomości jego istnienia. Jednak w obliczu świadomości straty wejście w rolę matki kolejnego dziecka odbywa się niejako dwuetapowo. Dopiero kiedy pojawi się ono na świecie, dajemy sobie przyzwolenie na stanie się matką naprawdę. Przynajmniej tak było w moim przypadku.

Stałam się więc matką nagle. Tyle lat nie byłam matką, choć tak bardzo tego pragnęłam, a tu nagle pojawiła się Ona. Leżała na mojej piersi, przebierając malutkimi sinymi paluszkami i przekręcając główkę, by wyjrzeć, co tam się dzieje ponad okrywającym ją okładem. Czy to możliwe, że jeszcze chwilę wcześniej nie byłam matką? Że dzień w dzień mierzyłam się z przeświadczeniem, że mogę nią nigdy nie zostać?

Pamiętam wciąż te pierwsze tygodnie, kiedy nie dowierzałam, że to wszystko dzieje się naprawdę. Przeraźliwie bałam się tego, że to szczęście znów będzie dane mi tylko na chwilę. Patrzyłam na maleńką D. i błagałam Boga, by mi jej nie zabrał. Przecież niemożliwe, że od teraz już zawsze będzie przy mnie ten cud.

Ale mijał czas, D. rosła, a ja nie potrafiłam sobie przypomnieć, jak życie wyglądało te kilka tygodni czy miesięcy wcześniej - co robiliśmy z TFT, jak wyglądał nasz dzień, nasze rozmowy, nasze myśli. Utwierdzałam się w przekonaniu, że ona musiała być z nami od zawsze, inaczej być nie mogło. A skoro była od zawsze, to i będzie zawsze, w końcu jesteśmy idealnym trio, dopełniamy się i stajemy się coraz lepsi dzięki temu, że jesteśmy razem. Przywykłam do jej uśmiechu witającego mnie codziennie rano, do słodkiego ciężaru na rękach, do sprzątania, prania, gotowania nie tyle dla niej, co w niej tego wszystkiego sens. Musiało mi się tylko wydawać, że byłam kiedyś kimś innym, jakąś samotną duszą szukającą brakującej części.


……………………………………………………………………………………..........…………………


Wtedy, w ten letni słoneczny dzień zdałam sobie sprawę, że nadal boję się, że obudzę się rano i tego wszystkiego nie będzie. Że nie będzie jej. Że to wszystko było snem.



Nie wiem, może kiedy czas radości wyrówna się z czasem smutku, gdy D. skończy 5 lat, uwierzę wreszcie, że moim prawdziwym życiem jest bycie mamą. Na razie żyję jak we śnie, podskórnie drżąc, by nic mnie z niego nie wyrwało.


Ale nawet jeśli to tylko sen, niech trwa jak najdłużej!

You Might Also Like

0 komentarze

Fejvorki

Fejsik

Insta

Instagram