Kiedy publikowałam pierwsze, pełne radości i zachwytu, posty, w których rozwodziłam się na temat cudowności macierzyństwa i błogosławieństw, jakie niesie ze sobą pojawienie się na świecie dziecka, usłyszałam parokrotnie, że przedstawiam rzeczywistość nazbyt optymistycznie, że czytając moje posty można nabrać przekonania, jakoby macierzyństwo było lekkie i proste, a przecież nie zawsze tak jest.
Przyszedł zatem czas na posty pełne żalu, lęku i rozczarowania. Posty poważne, smutne, dające do myślenia.
Czy coś się stało? Skończyła się wersja demo, zmęczyłam się macierzyństwem, dziecko przestało być bezproblemowe a koncepcje wychowawcze zawiodły? Nic z tych rzeczy. Ale sielankowy nastrój, który nam przez długi czas towarzyszył, zniknął.
Dlaczego? Skąd moje rozczarowanie? Otóż rozczarowali mnie ludzie.
Kiedy jeszcze byłam w ciąży, miałam wrażenie, że gdzie nie pójdę, rozwijają się przede mną czerwone dywany. Wszyscy wkoło troszczyli się o moje samopoczucie, zagadywali, dopytywali, uśmiechali się serdecznie, dzielili tym, co mieli najlepszego - od ciepłych słów, dobrych rad, po własnoręcznie zebrane grzyby czy kwiaty z własnej grządki. Kiedy urodziła się D. potok życzliwości wezbrał jeszcze bardziej. Czułam, jakby to dziecko przyniosło ze sobą klucz do ludzkich serc, jakby była naprawdę małą Lady Di. Na prawo i lewo słyszeliśmy, że jest cudowna, że takich dzieci się nie spotyka, bliżsi i dalsi znajomi przyznawali, że kochają ją jak własne dziecko, rodzina oszalała na jej punkcie.
Cięcie.
W międzyczasie Dobrochna rośnie, za oknem pojawia się lato, zaczynamy wychodzić/wyjeżdżać z domu, pojawiamy się to tu, to tam, umawiamy na to i na tamto. Wszystko super, bo przecież mamy niezwykłe dziecko i mnóstwo luzu w swoim podejściu do wychowania.
I nagle okazuje się, że dziecko zaczyna przeszkadzać. Właściwie może nie samo dziecko, ale jego matka, która nagle zaczyna się o nie troszczyć i oczekiwać, że inni dostosują się do jej widzimisię. Przecież Dobrusia jest dla nas ważna, przecież my dla niej wszystko, tylko czemu ty, kobieto, nas ograniczasz...
Z pewną obawą wyczekiwałam momentu, kiedy będę musiała postawić się komuś w obronie mojego dziecka. Mało jestem asertywna, raczej przemilczę i się wycofam, niż wyrażę niezadowolenie i sprzeciw. Nie jestem naiwna, wiedziałam, że prędzej czy później zdarzą się sytuacje, kiedy będzie trzeba wyjść poza strefę własnego komfortu w obronie dziecka - w piaskownicy, przedszkolu... Nie spodziewałam się, że nastąpi to zdecydowanie wcześniej i że po drugiej stronie barykady będą bliscy mi ludzie.
Wiecie, taka ze mnie idealistka, że naprawdę uwierzyłam, że dla innych D. może być równie ważna, jak dla mnie. Staram się rozumieć, że kiedy nie ma się własnych dzieci lub gdy dawno już z małymi dziećmi się nie miało do czynienia, można nie pomyśleć, nie przewidzieć, zrobić coś, czego przy dziecku robić się nie powinno. Sama na pewno nie raz zaliczałam takie wpadki, zanim pojawiła się D. Ale jest mi przykro, naprawdę przykro, kiedy taki upomniany dorosły, najgorzej że bliski dorosły, nie reflektuje się, nie zmienia zachowania, wypiera, ba! wręcz czuje się dotknięty.
Wychowałam się w poczuciu, że dzieci są największym skarbem świata. Pokochałam swoją pracę właśnie ze względu na tę niezwykłość małych istot. Teraz z zachwytem przyglądam się D., starając się nie zarysować niczym tego diamentu. Wydawało mi się, że tego samego mogę spodziewać się po moim otoczeniu. Zawiodłam się i źle mi z tym niemożebnie.
Podtrzymuje mnie na duchu fakt, że są obok mnie ludzie, na których mogę jednak liczyć, którym mogę moje szczęście powierzyć bez obawy. Czasem nawet zaskakuje mnie, gdy ludzie właściwie prawie obcy, nijak z dziećmi nie powiązani, troszczą się o D. odruchowo, z czystego instynktu.
I tym bardziej nie mogę pojąc tych, dla których ponoć tak wiele znaczy.

Skoro tak ostatnio mocno u nas kuchennie - wybieramy talerze, kupujemy krzesełko, odnawiamy stół i rozszerzamy dietę, postanowiliśmy pójść po całości i wystąpić w książce kucharskiej, w końcu gwiazdy tak robią ;) Wzięliśmy nie swój przepis, wysłaliśmy go do organizatorów i oto efekty!


Tak oto trafiliśmy na łamy Sąsiedzkiej Książki Kucharskiej z przepisem na dietetyczny deser jogurtowo-owocowy. Potem była sesja zdjęciowa z uroczą Lucyną Kolendo, a jakiś czas temu otrzymaliśmy gotowy efekt końcowy. Jesteśmy pod naprawdę ogromnym wrażeniem, bo książka wydana została z wielkim wyczuciem smaku, nie tylko tego kulinarnego. Jeśli macie ochotę przekonać się sami, wersja elektroniczna do pobrania TUTAJ.
Niby nic wielkiego, ot książka kucharska, pewnie nawet nie będę z niej korzystać, jak i z pozostałych, kurzących się na półce. Ale cieszę się z niej ogromnie. Ten rok jest dla nas rokiem szczególnym i na pewno będziemy go pamiętać przez całe życie. Ale ten mały szkrab, za sprawą którego tak wiele pięknych rzeczy dzieje się dookoła nas nie będzie z niego nic pamiętał. Dlatego staramy się z TFT jak najwięcej tych zwykłych i niezwykłych momentów zachować. A kiedy D. podrośnie będziemy jej o nich opowiadać i pokazywać. Już widzę oczami wyobraźni jak duża D. bierze w ręce ten jeden, specjalnie dla niej odłożony egzemplarz książki kucharskiej z naszym zdjęciem w środku, otwiera go w akademiku, innym kraju, we własnym domu i uśmiecha się pod nosem.

A my już szykujemy się do udziały w kolejnej edycji, tym razem z własnym przepisem. Dośc już tego robienia kariery na cudzych plechach ;) Fajnie będzie zobaczyć Was na stronach obok, więc jeśli tylko macie jakiś swój przepis, wysyłajcie TU!
Jakiś już czas temu rozpoczęliśmy przygodę z rozszerzaniem diety. W myśl zasady "wolę sprzątać niż gotować", postawiłam na BLW. Nie to, żeby przy BLW nie trzeba było nic szykować, jednak w porównaniu z nakładem pracy podczas przygotowywania papek i przecierów, pracy przy BLW jest znacznie mniej. Oczywiście do czasu sprzątania po jedzeniu ;) Powodów, dla których zdecydowaliśmy się na BLW jest rzecz jasna więcej, ale o tym innym razem.
Praktycy BLW radzili, żeby dziecko jadło na normalnej, dorosłej zastawie, ewentualnie z naczyń plastikowych, z racji częstego tychże naczyń lądowania na podłodze. Korzystamy więc do tej pory z pudełek do przechowywania żywności, bo póki D. nie siedzi, naczynie służy głównie do podania posiłku i odniesienia resztek. To nawet bardzo do mnie przemawia - wyluzowany dzieck siedzący na podłodze i szamiący jedzenie z plastikowego pudełka. Druga częśc mnie marzy jednak o stole, fajnym krześle i jakiejś bajeranckiej zastawie. Ot, na specjalne okazje, do zdjęc na Insta ;) itp. W końcu matka blogerka powinna mieć jakieś wypaśne gadżety, a co :D
Zaczęłam więc wybierać zastawę... Trwa to już jakieś trzy tygodnie. Nie przesadzam. Od trzech tygodni, z małymi przerwami rzecz jasna, siedzę i przeglądam talerze, kubki, miski i fartuszki. Sztuców na szczęście nie muszę, postawiłam na to, co mamy w domu.
Powoli zbliżam się do finału, ale ile razy wydaje mi się, że podjęłam już decyzję i prawie klikam "Zamawiam", w głowie pojawia się nowy argument na rzecz innego talerza. Wrzucam poniżej zestawienie moich wyborów, może komuś skróci to choć odrobinę czas poszukiwań.
Naczynie idealne powinno być:
- kilkukomorowe, żeby jedzenie się nie mieszało (sama mam hopla na tym punkcie, nie cierpię, jak mi jedno namaka od drugiego),
- trwałe, żeby przetrzymało upadki i uderzenia o stół,
- dobrze, żeby było przejrzyste - żeby to jedzenie było głównym bohaterem, nie ilustracja,
- łatwe w utrzymaniu (najlepiej nadające się do mycia w zmywarce),
- ładne.
Po wstępnym rozeznaniu odpadło kryterium ceny - z góry nastawiłam się, że tanio nie będzie, ale w końcu raz w życiu rozszerza się pierwszy raz dietę, dużo zależy od tego na przyszłość (bla bla bla, tak, wiem, że to taka wymówka, żeby kupić jakiś bajer), a do tego z okazji Dnia Dziecka D. dostała fundusze do zagospodarowania, więc trza korzystać, póki nie poszło na kolejną szczepionkę albo wycieraczki do auta.
Oto kandydaci:
EzPz - Happy Mat
Ostatnio istny hicior w świecie Instamam. Sylikonowy 3-komorowy talerz z wbudowaną podkładką, przypominający uśmiechniętą twarz. Nie powiem, kusi nieziemsko, bo wygląda naprawdę dobrze. Dizajnersko, ale przyjaźnie. Spełnia praktycznie wszystkie kryteria, do tego jeszcze podobno świetnie trzyma się blatu, co na pewno będzie ogromną zaletą, jak D. siądzie wreszcie przy stole. Duże pole do popisu jeżeli chodzi o kreatywność i rozwój poczucia estetyki. Fajną opcją jest możliwość podgrzewania posiłku w mikrofalówce a nawet piekarniku.
Minusy? Przede wszystkim cena. 105 zł za jeden talerz to raczej sporo. Cena wyklucza więc na pewno zakup drugiej czy trzeciej sztuki, po każdym posiłku trzeba więc talerz myc, raczej ręcznie, chyba że akurat wstrzeli się w pełną zmywarkę.
Boon
Mój faworyt, choć wysunął się na prowadzenie znienacka, kiedy już prawie finalizowałam zakup sylikonowej paszczy. Dostępne są dwie wersje: 3- i 4-komorowa. Poważną zaletą jest cena, bo za ok. 60 zł mamy aż trzy sztuki. Do tego talerze są przejrzyste - dziecko widzi przede wszystkim posiłek, a nie obrazek - no i stabilne, a przynajmniej takie sprawiają wrażenie na zdjęciu. Są może nieco mniej efektowne niż Happy Mat, ale za to można ich używać, trzymając talerz w ręce, co przy "niesiedziaku" jest na pewno wygodne. No i jak są 3, to można spokojnie nie myc od razu po posiłku, tylko wrzucić do zmywarki. Wydaje mi się, że są łatwiejsze w utrzymaniu czystości, bo komory nie mają zakamarków, w których mogłyby zostawać resztki jedzenia jak w przypadku Happy Mat.
Trójdzielny talerz ze Skip Hopa z wbudowaną podkładką zdaje się spełniać wszystkie wymagania - jest przejrzysty, stabilny i wygodny w myciu. Jest w nim jednak coś, co do mnie kompletnie nie przemawia. Mam wrażenie, jakby był tandetną podróbą maty EzPz. Znając markę Skip Hop nie spodziewałabym się kiepskiego wykonania, jednak przynajmniej na zdjęciach wygląda odpychająco. Jeszcze te wpinane sztućce... Cenowo wypada średnio - 85 zł to niby mniej niż Happy Mate, ale też sporo, jak na produkt, który nie powala na kolana.
Wygląda przejrzyście, pomysł na stylizację talerza jako palety malarskiej jak najbardziej do mnie trafia, a do tego od strony praktycznej to chyba najlepszy produkt - poszczególne miseczki są wyjmowane i posiadają pokrywki, można więc to, co zostanie, schować do lodówki na później, zabrać ze sobą na spacer albo podgrzać w mikrofalówce. Wydaje się też dzięki temu łatwy w utrzymaniu. Zaskakująca jest cena, bo można go kupić za 60 zł, a można za 120 zł. Nie wiem, skąd aż takie różnice.
Rice
Rice ma jeszcze kilka talerzy tego typu w różnych wzorach, a oprócz tego 3- i 4-komorowe talerze w kształcie motyla, misia i wieloryba. Motyl i miś średnio mi się podobają, za to wieloryb, choć przeuroczy, ma bardzo mało praktyczne dwie komory w ogonie (przynajmniej takie sprawiają wrażenie na zdjęciu). A mógłby wygrać tę bitwę :D
Done by deer
4-komorowy talerz tego typu co Rice. Kilka różnych wzorów. Cena: ok. 35zł
Petit Jour Paris
Kolejne talerze tego typu co Rice. Oprócz Królika Piotrusia mają też wersję z Muminkami, słoniem Elmerem czy Barbapapą. Cena - 39 zł.
Oprócz tego są jeszcze talerze, które na pewno nie spełniają kryterium przejrzystości, ale są na tyle ładne, że pewnie i tak prędzej czy później któryś do nas trafi. Mają tylko dwie komory, ale na kanapki plus dodatek to nawet lepiej. Są z melaminy - więc lekkie, niestabilne, ale łatwe w utrzymaniu i stosunkowo niedrogie, więc jako uzupełnienie zastawy cięższego kalibru pewnie się przydadzą:
Les Deglingos
Cena: 37 zł. Kilka wzorów do wyboru. Fajne, bo takie "pokręcone" te zwierzaki :)
Skip Hop - Zoo
Cena: ok.30 zł. Mnóstwo wzorów do wyboru, do tego miseczki, kubki, bidony, termosy, podkładki, a nawet plecaki do kompletu.
Jak widzicie, nie jest łatwo :D Jakieś typy? Podpowiedzi? Sugestie? Chętnie wysłucham, może mi się nieco rozjaśni. Pani Manuna odgraża się, że i tak za jakiś czas pojadę do Ikea i kupię zestaw najzwyklejszych plastikowych talerzyków, ale co ona tam może wiedzieć ;)
Praktycy BLW radzili, żeby dziecko jadło na normalnej, dorosłej zastawie, ewentualnie z naczyń plastikowych, z racji częstego tychże naczyń lądowania na podłodze. Korzystamy więc do tej pory z pudełek do przechowywania żywności, bo póki D. nie siedzi, naczynie służy głównie do podania posiłku i odniesienia resztek. To nawet bardzo do mnie przemawia - wyluzowany dzieck siedzący na podłodze i szamiący jedzenie z plastikowego pudełka. Druga częśc mnie marzy jednak o stole, fajnym krześle i jakiejś bajeranckiej zastawie. Ot, na specjalne okazje, do zdjęc na Insta ;) itp. W końcu matka blogerka powinna mieć jakieś wypaśne gadżety, a co :D
Zaczęłam więc wybierać zastawę... Trwa to już jakieś trzy tygodnie. Nie przesadzam. Od trzech tygodni, z małymi przerwami rzecz jasna, siedzę i przeglądam talerze, kubki, miski i fartuszki. Sztuców na szczęście nie muszę, postawiłam na to, co mamy w domu.
Powoli zbliżam się do finału, ale ile razy wydaje mi się, że podjęłam już decyzję i prawie klikam "Zamawiam", w głowie pojawia się nowy argument na rzecz innego talerza. Wrzucam poniżej zestawienie moich wyborów, może komuś skróci to choć odrobinę czas poszukiwań.
Naczynie idealne powinno być:
- kilkukomorowe, żeby jedzenie się nie mieszało (sama mam hopla na tym punkcie, nie cierpię, jak mi jedno namaka od drugiego),
- trwałe, żeby przetrzymało upadki i uderzenia o stół,
- dobrze, żeby było przejrzyste - żeby to jedzenie było głównym bohaterem, nie ilustracja,
- łatwe w utrzymaniu (najlepiej nadające się do mycia w zmywarce),
- ładne.
Po wstępnym rozeznaniu odpadło kryterium ceny - z góry nastawiłam się, że tanio nie będzie, ale w końcu raz w życiu rozszerza się pierwszy raz dietę, dużo zależy od tego na przyszłość (bla bla bla, tak, wiem, że to taka wymówka, żeby kupić jakiś bajer), a do tego z okazji Dnia Dziecka D. dostała fundusze do zagospodarowania, więc trza korzystać, póki nie poszło na kolejną szczepionkę albo wycieraczki do auta.
Oto kandydaci:
EzPz - Happy Mat
Ostatnio istny hicior w świecie Instamam. Sylikonowy 3-komorowy talerz z wbudowaną podkładką, przypominający uśmiechniętą twarz. Nie powiem, kusi nieziemsko, bo wygląda naprawdę dobrze. Dizajnersko, ale przyjaźnie. Spełnia praktycznie wszystkie kryteria, do tego jeszcze podobno świetnie trzyma się blatu, co na pewno będzie ogromną zaletą, jak D. siądzie wreszcie przy stole. Duże pole do popisu jeżeli chodzi o kreatywność i rozwój poczucia estetyki. Fajną opcją jest możliwość podgrzewania posiłku w mikrofalówce a nawet piekarniku.
Minusy? Przede wszystkim cena. 105 zł za jeden talerz to raczej sporo. Cena wyklucza więc na pewno zakup drugiej czy trzeciej sztuki, po każdym posiłku trzeba więc talerz myc, raczej ręcznie, chyba że akurat wstrzeli się w pełną zmywarkę.
Boon
Mój faworyt, choć wysunął się na prowadzenie znienacka, kiedy już prawie finalizowałam zakup sylikonowej paszczy. Dostępne są dwie wersje: 3- i 4-komorowa. Poważną zaletą jest cena, bo za ok. 60 zł mamy aż trzy sztuki. Do tego talerze są przejrzyste - dziecko widzi przede wszystkim posiłek, a nie obrazek - no i stabilne, a przynajmniej takie sprawiają wrażenie na zdjęciu. Są może nieco mniej efektowne niż Happy Mat, ale za to można ich używać, trzymając talerz w ręce, co przy "niesiedziaku" jest na pewno wygodne. No i jak są 3, to można spokojnie nie myc od razu po posiłku, tylko wrzucić do zmywarki. Wydaje mi się, że są łatwiejsze w utrzymaniu czystości, bo komory nie mają zakamarków, w których mogłyby zostawać resztki jedzenia jak w przypadku Happy Mat.
Skip Hop Mate

Od Skip Hop zdecydowanie wolę Skip Hop Palette Plate
Wygląda przejrzyście, pomysł na stylizację talerza jako palety malarskiej jak najbardziej do mnie trafia, a do tego od strony praktycznej to chyba najlepszy produkt - poszczególne miseczki są wyjmowane i posiadają pokrywki, można więc to, co zostanie, schować do lodówki na później, zabrać ze sobą na spacer albo podgrzać w mikrofalówce. Wydaje się też dzięki temu łatwy w utrzymaniu. Zaskakująca jest cena, bo można go kupić za 60 zł, a można za 120 zł. Nie wiem, skąd aż takie różnice.
Rice
Czterokomorowy talerz od Rice to mój faworyt jeżeli chodzi o design. Zauroczył mnie od razu i choć w pozostałych kwestiach nie jest już taki super, nie mogę go wykreślić z listy. Wygodny w utrzymaniu, do tego najtańszy ze wszystkich poprzednich - 49 zł, więc można by nawet kupić dwa (drugi w różowej wersji na przykład). Trwały, bo z melaminy, ale za to na pewno lekki, więc łatwo będzie go zrzucić ze stołu. Trafiłam na niego, poszukując kubeczków z tej firmy. Jak z talerzem nie wiem, ale kubeczki od Rice kiedyś na pewno trafią do naszej kuchni.
Rice ma jeszcze kilka talerzy tego typu w różnych wzorach, a oprócz tego 3- i 4-komorowe talerze w kształcie motyla, misia i wieloryba. Motyl i miś średnio mi się podobają, za to wieloryb, choć przeuroczy, ma bardzo mało praktyczne dwie komory w ogonie (przynajmniej takie sprawiają wrażenie na zdjęciu). A mógłby wygrać tę bitwę :D
4-komorowy talerz tego typu co Rice. Kilka różnych wzorów. Cena: ok. 35zł
Petit Jour Paris
Kolejne talerze tego typu co Rice. Oprócz Królika Piotrusia mają też wersję z Muminkami, słoniem Elmerem czy Barbapapą. Cena - 39 zł.
Oprócz tego są jeszcze talerze, które na pewno nie spełniają kryterium przejrzystości, ale są na tyle ładne, że pewnie i tak prędzej czy później któryś do nas trafi. Mają tylko dwie komory, ale na kanapki plus dodatek to nawet lepiej. Są z melaminy - więc lekkie, niestabilne, ale łatwe w utrzymaniu i stosunkowo niedrogie, więc jako uzupełnienie zastawy cięższego kalibru pewnie się przydadzą:
Les Deglingos
Cena: 37 zł. Kilka wzorów do wyboru. Fajne, bo takie "pokręcone" te zwierzaki :)
Skip Hop - Zoo
Cena: ok.30 zł. Mnóstwo wzorów do wyboru, do tego miseczki, kubki, bidony, termosy, podkładki, a nawet plecaki do kompletu.
Jak widzicie, nie jest łatwo :D Jakieś typy? Podpowiedzi? Sugestie? Chętnie wysłucham, może mi się nieco rozjaśni. Pani Manuna odgraża się, że i tak za jakiś czas pojadę do Ikea i kupię zestaw najzwyklejszych plastikowych talerzyków, ale co ona tam może wiedzieć ;)

Czasem tak sobie ludzie urządzają rzeczywistość, że to, co naturalne i oczywiste, zostaje zepchnięte na dalszy plan. Czasem trzeba wyjść na ulice, żeby zwrócić uwagę innych, że gdzieś się jako społeczeństwo zagubiliśmy. Dziś mamy wychodzą z domów i karmią tam, gdzie akurat się znajdują. Tak jest normalnie, zgodnie z naturą. Nic w tym wstydliwego ani gorszącego. A jednak słyszy się takie głosy i czasem trzeba zawalczyć o swobodę. Mieszkając w Gdańsku trudno o lepsze tło do takiej walki niż tereny Stoczni Gdańskiej. Dlatego właśnie tam udaliśmy się z grupą pięknych mam, by pokazać, że karmić piersią można zawsze i wszędzie. Bo to po prostu ludzkie i naturalne.
O takiej sesji marzyła Pani Manuna, kiedy karmiła jeszcze swoją pierworodną. Plan był taki, że zbierzemy kilka karmiących piersią mam i obfotografujemy, jak karmią swoje pociechy na łonie natury, w miejscach publicznych, ot, poza domem.
Zanim jednak zebraliśmy się do zorganizowania sesji, powstał The Milky Way - projekt fotograficzny. Uznaliśmy, że nie ma co mnożyć bytów. Skoro ktoś zajął się w podobny sposób promocją karmienia piersią i to na zdecydowanie większą skalę, zdjęliśmy to zadanie ze swoich barków.

Minęło jednak trochę czasu, Manuna zaszła w kolejną ciążę, niedługo po niej jej siostra, a zaraz potem ja. Na prawo i lewo zaczęły się wśród znajomych rodzić dzieci, a wszystkim ich mamom bardzo zależało, by karmić piersią.

Matka karmiąca i ojciec fotograf w gronie kilkunastu karmiących mam... Czy w takiej sytuacji mieliśmy w ogóle inne wyjście, niż uwiecznić ten cud natury w kadrze?
Byliśmy naprawdę strasznie zarobieni - przed nami przeprowadzka na 3 miesiące do rodzinnego miasta, trzeba było zamknąć wszystkie trójmiejskie sprawy. Ale postawiliśmy wszystko na jedną kartę - piszemy do dziewczyn, jeśli uda się zebrać w ciągu tygodnia chociaż niewielką grupę - robimy sesję!
Dziewczyny są naprawdę niesamowite! Zebrały się w przeciągu kilku dni. Co prawda nie wszystkie, bo niektórym pisane było dość krótko kroczyć mleczną drogą i zaprzyjaźniły się już z mm, ktoś się akurat rozchorował, ktoś wyjechał, a jedno dziecię zdążyło się na dwa dni przed sesją odstawić od piersi! Ale zebrało się nas sześć fajnych mamusiek z siedmiorgiem cudnych bobasów (tak, jedna mama, Patrycja z Boginie przy maszynie, z bliźniakami!)
Gdyby tego było mało Już-Za-Chwilę-Również-Mama Alicja, fantastyczna wizażystka, zgodziła się ochoczo wyciągnąć z nas co najlepsze, ukryć ewentualne ślady niedospania i pokazać, że mamuśki mogą wyglądać naprawdę atrakcyjnie.
Pozostało wymyślić konwencję. Większość sesji mam karmiących utrzymanych jest w sielankowym, czasem melancholijnym i nieco efemerycznym klimacie. Nam zależało na czymś bardziej przyziemnym. Na kobietach z krwi i kości, na matkach pięknych zwyczajnym pięknem, pięknych codziennością.
Zależało nam też, by zdjęcia niosły przesłanie, że karmić piersią można wszędzie. Potrzebowaliśmy więc miejsca, które odda to w nieco przerysowany nawet sposób.
Ubrane więc po roboczemu - w luźnych, podartych jeansach i flanelowych koszulach stanęłyśmy więc przed obiektywem Trochę Fajnego Fotografa, karmiąc naszych milusińskich w otoczeniu bram, transformatorów i stalowych prętów.

Zrobiliśmy swoją wymarzoną sesję w gronie samych bliskich nam mam. I chyba się całkiem nieźle udało, bo pod albumem na Milky Way'owym fanpage'u pojawiło się sporo polubień i pozytywnych komentarzy.
Dzięki, dziewczyny, raz jeszcze! Ogromnie bym żałowała, gdybyśmy nie zrobili tej sesji! Jesteście wszystkie cudowne! A ja (i myślę, że nie tylko ja) nie mogę się na Was napatrzeć!
Dwa miesiące temu doświadczyłam najmilszej chyba pobudki w moim życiu. Obudziła mnie mała łapka, wędrująca niezgrabnie po mojej twarzy - chwytająca za nos i przebierająca paluszkami przy moim oku. Przypadek, pomyślałam, raz już zerwałam się, okładana małą piąstką, której akurat trafiłam na trajektorię. Otworzyłam jednak oko (to "niegrzebane" akurat) i zobaczyłam wpatrujące się we mnie małe błękitne ślipia. Jeśli znacie to uczucie, kiedy małe, ciepłe, niezdarne łapki dotykają Waszej twarzy, wiecie, jak było miło. Ale dla mnie było to podwójnie niesamowite. Te małe oczęta mówiące "Obudź się, tu jestem!" i rączki wyciągające mnie z głębokiego snu równo rok wcześniej obudziły mnie jakby tym samym niemym wołaniem. W szarą, marcową środę wstałam jak co dzień do pracy i trochę tak z głupia frant zrobiłam test, nie pytajcie, który już z kolei. Nie było żadnych objawów, nawet specjalnie nie przyglądałam się wynikowi, dobrze wiem, jak wygląda kontrolna kreska na teście. A jednak były dwie. Tak po prostu, znikąd, nagle. Ot nie było, nie było i bach! są! Przeczytaliście już kilka moich zwierzeń, więc wiecie już na pewno, co zrobiłam - tak! rozpłakałam się na całego, w międzyczasie wyciągając z łóżka TFT, i przeryczałam tak cały poranek.
Niedowierzanie trwało jeszcze długo, potem były chwile szczęścia, większego szczęścia i wreszcie euforii. Ciąża była dla mnie bajką, w której działy się niezliczone cuda. Doświadczyłam w tym czasie tyle ciepła i dobra ze strony ludzi, również tych zupełnie obcych, zaczęłam dostrzegać na nowo, jak piękny jest świat, nauczyłam się doceniać drobiazgi. Chciałam, by to trwało wiecznie. Wszyscy dookoła mówili, że pięknie dopiero będzie, że najwspanialsze to przede mną, a ja nie wierzyłam, bo już przecież lepiej być nie mogło.
Ale wbrew moim oczekiwaniom ciąża się skończyła. Na świecie pojawiła się D. i okazało się, że zupełnie nie wiedziałam wcześniej, czym jest szczęście. Mam dziś poczucie, że moje życie zaczęło się 24 listopada 2015 roku. Dopiero od tego dnia wszystko nabrało sensu - poranne wstawanie, porządki, podejmowanie wyzwań, planowanie i korzystanie z każdego dnia. Przepadłam po całości w macierzyństwie, stałam się mamą pełną gębą, założyłam bloga... Wczoraj skończyłam 30 lat i może byłoby mi z tym choć odrobinę nieswojo, gdyby nie fakt, że zdążyłam do tego czasu zostać mamą. Zostałam wreszcie tym, kim chciałam być od zawsze. Nieważne już, ile będę miała lat, gdzie będę mieszkać ani czym się zajmować. Ja = mama. Wiem, że dla wielu kobiet to tylko jedna z ról. Dla mnie to sens istnienia, jakkolwiek patetycznie to nie brzmi. I cieszę się, że jesteście w tym ze mną, że mogę dzielić się z Wami swoim szczęściem, może uda mi się nawet nim trochę zarazić.
PS Nie mogę się z Wami nie podzielić niespodzianką, jaką dostałam wczoraj z okazji mojego pierwszego własnego Dnia Matki od mojej D. i jej cudownego taty:
Jest tu ktoś, kto nie zna okładki "Nevermind" Nirvany? Wszyscy chyba kojarzą bobasa nurkującego w basenie po banknot 100-dolarowy. Naoglądałam się programów o podwodnych zdolnościach niemowląt jeszcze na długo przed tym, jak D. pojawiła się na świecie. Zachwycona, rozglądałam się za zajęciami dla niemowląt, żeby jak najszybciej zabrać D. do "dużej wody". Nie tyle, żeby ją przyzwyczajać od małego, jak mówią niektórzy, ale raczej żeby jej nie odzwyczaić, wszak z wody przyszła na świat :)
Mamy to szczęście, że rzut beretem od nas, w szkole, w której pracuję, otworzono w tym roku basen i że prowadzi w nim zajęcia zaprzyjaźniona szkółka pływacka. Zaopatrzyliśmy się więc w kąpieluszkę, wzięliśmy niezbędny ekwipunek (dwa dni pakowałam torbę, żeby niczego nie pominąć) i z entuzjazmem ruszyliśmy na pływalnię.

Czy jest w ogóle sens 3-miesięcznego bobasa zabierać na zajęcia z instruktorem? Według mnie ogromny! Przebywanie z dzieckiem w wodzie wydaje się pozornie proste i pewnie wiele rzeczy można zrobić intuicyjnie, ale dopiero w trakcie zajęć zrozumiałam, że o wielu sprawach nawet bym sama nie pomyślała. Profesjonalny instruktor doskonale wie, do czego i w jaki sposób trzeba malucha przygotować. Dlatego też TFT ćwiczył z D. robienie fal, zanurzanie buźki, polewanie głowy czy spotykanie z innymi pływającymi. Dla malucha to ogromne emocje, wszystko nowe i nieznane dlatego ważne jest, żeby dorosły wiedział, co i jak robi, żeby czuł się pewny.
A pomijając kwestie techniczne, zajęcia to przede wszystkim świetna zabawa i okazja do całkowitego rozluźnienia. Zresztą zobaczcie sami:
Żeby jednak nie było, że u Trochę Fajnych to tak wszystko programowo i że same sukcesy. Zajęcia były fantastyczne, ale niestety skończyły się wielkim płaczem. Mina "na podkówkę" wskazywała, że D. znalazła się poza strefą komfortu. Niestety pora zupełnie nie jej, bo akurat pokrywała się z pierwszą drzemką, do tego dużo emocji, głośno i nieznajomo, a na to wszystko skok rozwojowy, w czasie którego nasze dziecko dowiedziało się, że umie płakać. Wyszliśmy z basenu z nadzieją, że to jednorazowa akcja i że następnym razem będzie lepiej, w końcu prawie przez całe zajęcia D. była zadowolona.