Spędziliśmy dziś dzień w lesie, ładując akumulatory. Wczorajszy post był dla mnie bardzo ważny. I choć wiele pozytywnych reakcji wywołał, a mnie samej dał poczucie lekkości, zamknięcia pewnego rozdziału z przeszłości, to dużo mnie emocjonalnie to wszystko kosztowało. Często czekam z niecierpliwością, co napiszecie, ale wczoraj czekałam szczególnie, w napięciu. Bałam się, że może polać się hejt, obelgi itp. Że pojawią się komentarze, które będą dla niektórych dowodem na to, że nie warto próbować, że lepiej siedzieć cicho. Potrzebowałam dziś uciec do lasu, schować się przed ludźmi, hałasem. Oderwać się na chwilę od życia w sieci. Bardzo cenię możliwości, jakie daje sieć internetowa. Lubię swoje miejsce wśród Was. Ale mimo to to bardzo duże obciążenie dla mnie. Dzielę się tym dziś z Wami, bo mam poczucie, że bardzo łatwo jest w tym szeregu znaków, które odczytujemy i które sami wysyłamy, zgubić człowieka. Czytam czasem Wasze komentarze i widzę, że potrzebuję do tego, co napisane, dołożyć to, co wiem już o Was, żeby zrozumieć w pełni, co macie na myśli (czasem nawet jeśli się nie znamy, kojarzę Was z wcześniejszych komentarzy, z tablic naszych wspólnych znajomych, czasem zaglądam na Wasze prywatne tablice, żeby zrozumieć, kim jesteście i z czym przychodzicie). Bardzo łatwo o niedopowiedzenie, skrót myślowy, który dotknie osobę po drugiej stronie ekranu. Nie zgadzamy się z poglądami, opiniami, słowami, ale nie zapominajmy, że po drugiej stronie jest przede wszystkim drugi człowiek. Chciałabym, żeby Trochę Fajna Społeczność była miejscem wzajemnego szacunku. Nie tylko dla nieheteronormatywnych, autystycznych, wysoko wrażliwych, ale dla ludzi w ogóle. Zadbajcie o siebie nawzajem, bo jak Was znam, w świecie rzeczywistym dogadalibyście się wszyscy i polubili. Pewnie nawet okazałoby się, że mówicie tym samym językiem, a wszelkie różnice wynikały jedynie z niedomówień. Tak jak napisałam wczoraj - Chciałabym, żebyśmy nie szukali między sobą różnic, ale chcieli się poznać, spotykali się tu z otwartością i ciekawością drugiego człowieka. Tylko wtedy będziemy się tu mogli czuć bezpiecznie. Tylko wtedy będziemy mogli budować lepszy świat dla naszych dzieci i dla innych, które potrzebują dorosłych niosących spokój i zgodę. Chaosu i smutku w tym świecie jest już wystarczająco dużo.
Kiedy moja przyjaciółka powiedziała mi, że jest osobą homoseksualną, nie mogłam w to uwierzyć. Miałam wtedy 17 lat i na kilka chwil zawalił mi się świat. Nie miałam nic przeciwko gejom i lesbijkom. Ale ona? Ktoś mi najbliższy…
Byłam bardzo zaangażowaną religijnie nastolatką. Przemodliłam w Jej intencji wiele godzin. Żeby Jej przeszło. Żeby Pan Bóg Ją od tego wyzwolił.
Ale albo Pan Bóg przygłuchł był znacznie, albo zwyczajnie głupia była ta moja modlitwa. Nie przyszedł z nieba ratunek dla mojej M. Ja otrzymałam za to coś o wiele cenniejszego - rozjaśnienie mego ciemnego umysłu.
Był 2003 rok. Prehistoria. Niewiele wtedy w ogóle o nieheteronormatywności miałam pojęcia, chyba tyle, co z obejrzanego w kinie „Fucking Amal”. Całe szczęście, że chociaż ten film widziałam. Gdy na zajęcia z dziennikarstwa miałam napisać artykuł problemowy, wiedziałam już, o czym będzie. Przejrzałam cały ówczesny Internet. Znalazłam „porady”, jak „wyleczyć się” z homoseksualizmu.
Nie, nie chciałam Jej leczyć. Chciałam podzielić się z resztą ociemniałych jak ja, że ciągle żyjemy w ciemnogrodzie, w którym wypisuje się takie głupoty, w którym wciska się normalnym ludziom, że powinny się leczyć, wstydzić.
Dziś na podaną frazę Google wypluwa milion podstron, na których większość tekstów mówi o tym, że homoseksualizm to nie choroba, Wtedy tych podstron było kilka, właściwie wszystkie z poradami od zagorzałych katolików. „Poradami”... Że należy zarzucić troskę o ciało, przywdziać strój zakrywający jak najwięcej, niepodkreślający walorów urody i oddać się ascezie… Że trzeba przyjąć brzemię, odrzucić grzeszne popędy i żyć we wstrzemięźliwości lub spróbować powrócić na drogę prawości (czyli wejść wbrew sobie w relację heteronormatywną) i prosić Boga o wytrwanie w niej. Zalecano też masturbację 3 razy na dobę, by dać upust skłonnościom w sposób „czystszy” moralnie…
Kiedy to czytałam, chciałam wyć z wściekłości. Nie chciałam, żeby musiała czytać takie bzdury. Nie chciałam, żeby ktokolwiek musiał mierzyć się z taką głupotą, brakiem zrozumienia, poniżeniem. W imię Boga? Na pewno nie mojego. Mój Bóg był miłością, mądrością. Mój Bóg przykazał kochać drugiego człowieka.
Kiedy kilka lat później kolega, w którym podkochiwałam się w liceum, oznajmił, że jest gejem, znów nie mieściło mi się to w głowie. Już nie dlatego, że w ogóle. Ale jakoś nie składało mi się to w całość. Przecież tyle dziewczyn do niego wzdychało. I taki był przecież porządny, wierzący.
Ale choć trudno mi było w to uwierzyć, kiedy to oznajmił głośno wszem i wobec, nie miałam z tym zupełnie problemu. Zaskoczona byłam jedynie, że akurat On. Dopiero po latach dotarło do mnie, że próbował mi to w tych licealnych czasach przekazać, ale ja bardzo nie chciałam zrozumieć. Zdziwiło mnie wtedy po latach, kiedy na zaproszenie do mojego domu odpisał: „Ale ja będę z J., czy Tobie nie będzie to przeszkadzać?”
Nigdy w życiu nie przyszło mi do głowy, że mogłoby mi to przeszkadzać. Nie przyszło mi nigdy do głowy, by potępiać człowieka za to, kogo kocha.
A jednak zadał to pytanie. Bo bał się mojej rekacji? Pamiętał pewnie klapki w mojej głowie, gdy nie chciałam zrozumieć, co próbował mi przekazać wcześniej. A może spotkał się już nie raz z negatywną reakcją, odrzuceniem ze strony znajomych?
Chyba zdałam ten egzamin. Przyszłam nieprzygotowana, ale natychmiast uporządkowałam w sobie swoje przekonania. Nie miałam wcześniej okazji się ustosunkować. Nie miałam wiedzy, bo nikt wtedy nie mówił o nieheteronormatywności. Nie miałam doświadczenia, bo nie spotkałam nigdy wcześniej geja ani lesbijki na swojej drodze. Ale spotkałam człowieka. Ludzi. Cudownych, wrażliwych i gotowych powiedzieć mi prawdę o sobie. Kompletnych.
Żałuję tylko, że nie mogłam być dla nich wsparciem od pierwszych chwil. Żałuję, że musieli milczeć, zbierać się na odwagę, zmagać sami ze sobą. Żałuję moich emocji, zagubienia. Człowiek nie powinien się bać być sobą. Człowiek nie powinien bać się drugiego człowieka. Po tylu tysiącleciach ludzkości człowiek powinien wiedzieć o sobie znacznie więcej, nie siedzieć wciąż w jaskini.
Minęło wiele lat. Wiele rzeczy jest dziś dla mnie oczywistych, tak jak to, że ludzie mają różne preferencje seksualne, kulinarne, zawodowe. I nie przestaje mnie zadziwiać, że choć dostęp do wiedzy jest dziś tak łatwy, że choć coraz mniej jest w społeczeństwie tematów tabu, że choć mówi się głośno, że homoseksualizm to nie choroba, nie wybór, nie moda, tak wiele osób wciąż uparcie tkwi w umysłowym ciemnogrodzie. Że wciąż, a wręcz coraz głośniej i natarczywiej piętnuje się wszelkie odmienności.
Kobieta, kaleka, czarny, Żyd, gej, Down, bachor…
Doświadczyłam, jak źle jest czuć się odmieńcem - ze względu na moją wysoką wrażliwość, na sposób wychowywania dzieci. Nie wyobrażam sobie nawet, jak musi być ciężko, kiedy ta odmienność jest powodem napiętnowań, wytykania palcami, kiedy budzi poczucie zagrożenia.
Chciałabym, żebyśmy w końcu przestali sobie wytykać różnice i zaczęli poznawać się nawzajem. Żebyśmy wreszcie nauczyli się widzieć w drugim człowieku po prostu człowieka. Nie ułomność, kolor skóry, orientację seksualną, płeć, pochodzenie, wyznanie, wiek, zawód.
Chciałabym, żeby moje córki za kilka lat nie musiały się przed nikim tłumaczyć z tego, kim są, kogo kochają ani w co wierzą. Żeby nie musiały się ukrywać, wstydzić.
Nie umiałam wesprzeć moich przyjaciół jako nastolatka. Ale dziś umiem więcej. I chcę powiedzieć dziś głośno do każdego młodego człowieka, któremu zmaga się sam ze sobą, który zmaga się z nieprzychylnym otoczeniem, któremu brak wsparcia i zrozumienia: „Nie jesteś sam.”, "Jesteś dobry taki, jaki jesteś.”
Powiedzieć wszystkim tym, którzy nie rozumieją: „Wyjdźcie z jaskini, wyrzućcie kamienie, otwórzcie oczy i serca. Chcecie się modlić? Pomódlcie się, jak ja, o zrozumienie. O miłość do bliźniego.”
Bądźcie wolni i szczęśliwi drodzy młodzi. A my, od jakiegoś czasu już dorośli, postaramy się sprostać zadaniu i przygotować Wam jak najlepsze ku temu miejsce.
#TęczowyPiątek #TęczaZnakPrzymierza
Wiele moich myśli krąży ostatnio wokół przysłowia: "Żeby wychować dziecko, potrzebna jest cała wioska". Mocno doświadczam w ostatnim czasie, jak bardzo ta moja wioska jest obecna w wychowaniu dziewczynek. Mogę nauczyć je wielu rzeczy, wielu rzeczy może nauczyć je TFT. Moglibyśmy pewnie zamieszkać na bezludnej wyspie albo w samym środku lasu i bylibyśmy szczęśliwi. Nie mam jednak pewności, czy to, co jesteśmy w stanie dać z siebie naszym córkom, wystarczy im, by w przyszłości wieść szczęśliwe i pełne życie. Sama odkrywam wciąż, jak wielu rzeczy (kompetencji, doświadczeń) mnie brakuje, by żyć szczęśliwie. Potykam się o swoje ograniczenia - wynikające z osobowości, wychowania, doświadczeń, traum. Staram się wypełniać luki wiedzą, szukać w sobie przestrzeni do wzrastania w nowych kompetencjach. Najbardziej wspiera mnie jednak przebywanie wśród innych ludzi. Nie wybitnych jednostek, niedoścignionych autorytetów, nigdy nie odpowiadało mi takie wpatrywanie się w jeden obiekt. Otaczam się ludźmi, którzy są jednocześnie do mnie podobni, ale też różni. Ludźmi, wśród których czuję się bezpieczna. Ludźmi, którzy po prostu żyją obok, nie próbując mnie niczego nauczyć, przekonać, zmienić. Obserwuję sobie ich sposób bycia: codzienne rozmowy, przechodzenie przez kryzysy, budowanie więzi, tok rozumowania. Słucham historii ich życia, składając z fragmentów, które mi ofiarowali, logiczną układankę. Chłonę. Zabieram dla siebie to, co jest dla mnie wartościowe. Rozmawiam. Sama dzielę się tym, co we mnie żywe. Szanujemy siebie na wzajem. Wspieramy, ale nie wchodzimy w swoje życia zbyt mocno. Z każdego takiego spotkania wychodzę bogatsza, choć nie zawsze od razu mam tego świadomość. Często jakaś iskra, która przeskoczyła na mnie podczas bycia blisko, rozpala się we mnie po długim czasie. Niesamowicie daje mi to siłę. Ta świadomość obecności, poczucie przynależności. Moja wioska - rodzina, przyjaciele, znajomi, ale też ludzie widywani sporadycznie, czasem nieznajomi obserwowani z pewnego dystansu, kilku nieznanych osobiście nosicieli mądrości. Wśród nich dorastają moje córki. Dzięki temu jestem spokojna, nie musząc martwić się, że moje ograniczenia staną się ich ograniczeniami. One także czerpią z tej przynależności. Doświadczają tego, czego nie doświadczyłyby przy mnie. Radości, która we mnie dość wątła, wolności, która pomimo szczerych chęci mocno jest w nas ograniczona, relacji międzyludzkich, w których wciąż jestem słaba i wielu, wielu innych. Mam w sobie spokój, że nawet jeśli ja z czymś nie podołam, jeśli nie podołamy z TFT, one będą miały kogoś, kto wesprze je w potrzebie. Że za kilka lat, gdy będą miały nas może dosyć, nie będą uciekać na koniec świata, ale wsiądą w autobus czy pociąg i pojadą złapać dystans do którejś wioskowej chaty. I że my też zawsze znajdziemy tam zrozumienie. Bez oceny.
Zawsze marzyłam o paczce przyjaciół. Takich do wspólnego spędzania czasu, zdobywania doświadczeń, przeżywania przygód. Takich jak na filmach, w książkach, jak mieli inni. Byłam jednak nieśmiałym dzieckiem, nieporadnym w kontaktach społecznych, mocno ograniczonym przez wysoką wrażliwość. Samodzielnym, niezależnym i często samotnym. Nie zrobiłam w życiu wielu rzeczy, bo nie miałam z kim. Aż zostałam mamą. Moje dzieci, poza radością płynącą z samej ich obecności, przyniosły mi również najlepszych przyjaciół pod słońcem. Nie paczkę, ale całą wioskę! Grupę cudownych kobiet - mądrych, pięknych, tak bardzo różnorodnych, nie bojących się iść przez macierzyństwo nieprzetartymi szlakami, ich mężów - wrażliwych, gotowych do pomocy, wychodzących poza schematy oraz całe multum dzieciaków, z którymi D. i N, żyje jak z rodzeństwem. Czuję się z nimi bezpiecznie. Kiedy wpadają do nas z wizytą, nie muszę martwić się, że czegoś nie dopilnowałam. Kiedy nie mam na oku swoich dziewczynek, mam spokój, że ktoś poda im pomocną dłoń. Kiedy się nie odzywam, nie muszę się tłumaczyć i przepraszać. Mogę być sobą. I z radością w ten nasz szalony, pełen zrozumienia świat zapraszam kolejne cudowne rodziny, a reszta przyjmuje je z otwartością i gotowością pomocy. Wymieniamy się doświadczeniami, wiedzą, słuchamy siebie nawzajem. Nie oceniamy.
Ostatnio rzuciłam dziewczynom hasło, że zupełnie nieznana im Zosia potrzebuje nosidła dla swojej cudnej Klary, a te przyniosły swoje nosidła, żeby mogła przymierzyć różne rodzaje, a potem przekazały jej całą swoją wiedzę, okraszoną toną troski, zanim zdążyłam pojawić się wśród nich. Dzięki nim Klara odwiedzi swoją meksykańską rodzinę w swoim nowym LennyUpie <3 A ja zasnę kolejny raz spokojnie, bo poczucie przynależności daje duże poczucie bezpieczeństwa. Mam w sobie ogromną wdzięczność, że spotkałam na swojej drodze tyle wspaniałych kobiet i ich rodzin. Tych bardzo blisko, tych nieco dalej i tych zupełnie daleko. I Was, bo zawsze myślę o Was, choć nie zawsze się znamy, jak o części mojej wioski, wioski potrzebnej, by wychować dziecko.
Dziękuję, że jesteście <3
Dziękuję, że jesteście <3
Pewnego razu, gdy byłam bardzo małą dziewczynką, mam zabrała mnie "do dzieci". Z radością i zaciekawieniem podbiegłam do stojącego opodal chłopca, a ten... zdzielił mnie po głowie patykiem. Znam tę historię jedynie z opowieści, ale pielęgnuję ją w sobie, bo długi czas była dla mnie wzorcem relacji międzyludzkich.
Dorastałam w przekonaniu, że bezpieczniej jest się nie wychylać. Że dom i rodzina to bezpieczna przystań, a na zewnątrz bywa różnie. Można dostać po głowie patykiem, zostać zranionym itp. Często więc stałam z boku, przyglądałam się życiu innych dzieci, a moja naturalna, wysoko wrażliwa ostrożność sprzyjała tej postawie.
Ale od środka czułam, że wcale mi w tymi miejscu nie jest wygodnie. Chciałam poznawać świat, ludzi, doświadczać emocji, wyrażać siebie. Ta potrzeba była silniejsza, czasem więc podążałam za nią, choć kosztowało mnie to wiele emocji. Nie raz obrywałam po głowie. Taka naturalna konsekwencja, kiedy wychodzisz przed szereg, myślałam.
Zawsze podziwiałam tych, którzy potrafili po prostu być sobą. A już w szczególności, gdy robili przy tym fajne, niosące dobro rzeczy. Patrzyłam na nich i myślałam sobie: "Taka chcę być, taka będę." To pomagało mi zrobić kolejne kroki naprzód.
Wiele lat zajęło mi, by bycie sobą nie oznaczało wychodzenia wiecznie poza strefę komfortu. Choć do dziś bywa mi trudno pójść o jeszcze jeden krok dalej. Nauczyłam się, że choć często obrywam za to po głowie, nie dotyka to już mnie samej. Że to mówi jedynie o atakującym, nie o mnie (co nie znaczy, że nie budzi emocji).
Nawet tutaj przeczytałam o sobie kilka nieprzyjemnych i niesprawiedliwych komentarzy. Taka kolej rzeczy, pomyślałam smutno. Wystawiasz się, to czasem obrywasz.
Ale kiedy Zuzanna udostępniła wczoraj e-mail, który otrzymała, zrozumiałam, że to wcale nie jest tak. To, że masz odwagę być sobą, nieść dobro, zmieniać rzeczywistość dookoła siebie, to nie jest powód, żeby ktokolwiek mógł cię za to atakować. I pora przestać to bagatelizować. Brak tolerancji, szacunku do drugiego człowieka nie dotyka jedynie osób o odmiennej orientacji seksualnej, kolorze skóry, czy zmagających się z chorobami i zaburzeniami natury psychicznej. To dotyka nas wszystkich. A nie powinno, nie powinno dotykać nikogo. Ktoś, kogo razi odmienność drugiego człowieka, ma problem. I to on powinien szukać dla siebie pomocy. A my mamy obowiązek o tym głośno mówić, przeciwstawiać się agresji, ocenianiu, hejtowi.
Dzisiaj Światowy Dzień Godności. Dobry dzień, by przypomnieć sobie, że szacunek należy się wszystkim ludziom. I że musimy dbać, by godność ludzka nie była odbierana nikomu.
_________
Zuzanna, przytulam Cię mocno. Ogromny szacun za wszystko, co robisz. Za to, że wspierasz kobiety, szczególnie w tych najbardziej niesamowitych chwilach ciąży, porodu i początków macierzyństwa. Że niesiesz radość, wiarę w ludzi, poczucie bezpieczeństwa, przynależności. Jesteś właśnie jedną z tych, które podziwiam i dzięki którym sama mam odwagę robić swoje. Fajnie jest wiedzieć, że jesteś, fajnie widzieć czasem Twoją falującą czuprynę pod naszym balkonem, fajnie wymienić zdanie na temat tego, co innowacyjne w nauczaniu :D Wiem, że będziesz dalej robić swoje. Ale dziś przytulam mocno w tych krzywdzących chwilach smutku i poczucia niezrozumienia. I dziękuję, że miałaś odwagę podzielić się całą tą historią i swoimi dzisiejszymi emocjami. To była dla mnie ważna lekcja.
Jeśli przychodzisz, by siać zamęt, nie przychodź.
Jeśli przychodzisz, by mnie oceniać, nie przychodź.
Jeśli przychodzisz, by dyktować swoje warunki, nie przychodź.
Jeśli przychodzisz, by mówić mi, co mam robić, nie przychodź.
Jeśli przychodzisz, by porównywać mnie z innymi, nie przychodź.
Jeśli przychodzisz, by naprawiać błędy, które sama popełniłaś jako matka, nie przychodź.
Jeśli przychodzisz, bo uważasz, że Ci się to należy, nie przychodź.
Przyjdź, jeśli niesiesz spokój.
Przyjdź, jeśli chcesz wysłuchać i zrozumieć.
Przyjdź, jeśli chcesz wraz ze mną celebrować cud narodzin. Przyjdź, jeśli chcesz wraz ze mną poznawać nowego człowieka.
Przyjdź, jeśli chcesz wraz ze mną uczyć się jego potrzeb i być na nie otwarta.
Przyjdź, jeśli chcesz wraz ze mną ustąpić miejsca nowemu.
Przyjdź, jeśli chcesz wraz ze mną zachwycać się jego niewypowiedzianym geniuszem.
Przyjdź, jeśli chcesz wraz ze mną towarzyszyć mu w odkrywaniu świata.
Przyjdź, jeśli chcesz wraz ze mną wspierać go i otaczać mądrą opieką.
Przyjdź, jeśli chcesz wraz ze mną uczyć się od niego i stawać się lepszą.
Przyjdź, znajdę dla Ciebie odpowiedni kawałek miejsca, z którego będziesz dobrze widzieć.
Przyjdź, znajdę dla Ciebie rolę, w której rozbłysną wszystkie twoje talenty.
Przyjdź, jeśli pozwolisz, wesprę się na Twojej obecności, by rosnąć w siłę jako matka.
To moje dziecko. Jestem za nie odpowiedzialna, dlatego chcę określić zasady, na jakich przyjmuję cie do naszego świata. Masz prawo się ze mną nie zgadzać, ale oczekuję, że uszanujesz moją wolę. To, czego stajesz się częścią, jest dla mnie niezwykle wyjątkowe, dlatego będę tego chronić i strzec ponad wszystko. To moja nowa rola. Najważniejsza rola. I to jest mój czas. Rozliczę się z niego przed moim dzieckiem, gdy stanie przede mną gotowe do dorosłej drogi.
Czasem łatwiej zrozumieć negatywne skutki pewnych pozornie niegroźnych działań ludzkich, gdy przyjrzy się im w odpowiednio dużej skali.
Po trzęsieniu ziemi na wspomnianym przez D. Haiti świat poderwał się w geście solidarności z poszkodowanymi. Haiti zostało zalane tonami leków do tego stopnia, że kilka lat po tragedii część ze szpitali wciąż nie została przywrócona do użytku, ponieważ służyły za magazyny ofiarowanych leków. Trzeba było oddelegować grupę wolontariuszy, którzy zamiast pomagać ludziom, zajmowali się wyłącznie sortowaniem i magazynowaniem nadmiaru darów. Powstał też problem utylizacji leków przeterminowanych. Ostatecznie wprowadzono sankcje - każdy samolot niosący pomoc humanitarną, na który nie czekała na miejscu ekipa odpowiedzialna za dalszą dystrybucję darów, miał zakaz lądowania pod groźbą zestrzelenia.
Podobna sytuacja miała miejsce w Polsce po powodzi w 1997 roku. Ludzie masowo zaczęli wysyłać do organizacji zajmujących się pomocą poszkodowanym worki z zalegającymi w szafach ubraniami. Ta z pozoru "pomoc" przysporzyła wielu problemów, trzeba bowiem było znaleźć miejsce na przechowywanie rzeczy, zaciągnąć rzeszę ludzi do pracy przy ich segregowaniu (mnóstwo rzeczy nie nadawało się do użycia, część nie odpowiadała zupełnie potrzebom sytuacji, np. suknie ślubne), znaleźć miejsca do przechowywania. Pojawiły się dodatkowe problemy w postaci pleśni, insektów itp.
Po tsunami w Indonezji mieszkańcy z radością odebrali paczki od darczyńców z całego świata, pełni nadziei, że znajdą w nich najbardziej im potrzebne materiały do odbudowy zniszczonych domów. Jakie było ich zdziwienie, gdy w środku znaleźli m.in. sprzęt narciarski i zimową odzież.
Organizacje niosące pomoc humanitarną szybko wyciągnęły naukę z podobnych sytuacji. W większości nie przyjmują już pomocy rzeczowej. A przede wszystkim zanim ogłoszą zapotrzebowanie na jakąkolwiek formę pomocy, najpierw robią dokładne rozeznanie.
Zawsze mam z tyłu głowy te historie, gdy myślę o pomocy, jaka jest udzielana młodym matkom. Pojawienie się na świecie dziecka - nowe obowiązki, nieznane problemy, nieporadność, zachwiane poczucie bezpieczeństwa bardzo przypominają stan kryzysowy. Niełatwo się odnaleźć. Jednocześnie sprzątać gruzy po starym życiu i budować nowe. Mierzyć się z trudnościami, które pojawiają się na bieżąco.
Młoda matka często jest jak ofiara trzęsienia ziemi - to co dobrze jej znane runęło, nowe obowiązki, problemy, stare relacje, które nie pasują już tam, gdzie kiedyś, przygniatają ją. Jeśli czego potrzebuje, to pomocnej dłoni, która ją z tego wyciągnie. Kogoś, kto otrzepie ją z kurzu, poda szklankę wody, gdy ona sama wstanie z gruzów. Kogoś kto pomoże odbudowywać jej kawałek po kawałku nową rzeczywistość.
Zapewne potrzebuje snu. Ciepłego prysznica bez konieczności nasłuchiwania, czy maluch już się obudził. Chwili dla siebie albo czasu, żeby załatwić ważne sprawy. Ciepłego posiłku, którego nie będzie musiała przygotowywać. Zakupów, powieszonego prania, poprasowanych ubranek maluszka. Wysłuchania pozbawionego oceny i rad. Wyczucia, zrozumienia, świętego spokoju. Rzeczowej, merytorycznej rady, kiedy o nią poprosi.
Nie potrzebuje, by przysypać ją dodatkowym obciążeniem. Nadmiarem ciekawości, pomocą w sprawach, które nie są dla niej w tym czasie najważniejsze, nachalną obecnością, historiami z życia innych kobiet, dobrymi radami, o które nie prosiła. One wszystkie pozornie nie są szkodliwe. Nie robią krzywdy same sobą. Ale dokładają matce pracy, jak tym wolontariuszom w czasie klęsk żywiołowych. Zamiast skupić się jedynie na układaniu na nowo swojego życia, budowaniu cegiełka po cegiełce nowej siebie, odrzucaniu tego, co już nie jest jej w nowej roli potrzebne, zaplataniu nowych nici więzi z dzieckiem, mężem, własnymi rodzicami, przyjaciółmi, musi dodatkowo zajmować się porządkowaniem „darów”. Ustosunkowywaniem się do usłyszanych historii, radzeniem sobie z ocenianiem jej postępowania, selekcjonowaniem rad wartościowych i nie, poszukiwaniem źródeł, które pomogą wybrać te wartościowe, zaopiekowaniem potrzeb osób niosących pomoc, przepracowywaniem własnych sprzecznych emocji wywołanych troską, która niesie zamęt.
Coraz częściej młode matki odcinają się od świata zewnętrznego, zamykają w domach i tam po cichu borykają się ze swoimi problemami. Nie to, że ze wszystkim świetnie sobie radzą, że nie przydałaby się im pomocna dłoń. Ale łatwiej jest im mierzyć się jedynie ze swoimi własnymi trudami, nie musząc dodatkowo dźwigać tego, co musiałyby przyjąć z dobrodziejstwem inwentarza.
Każda prawdziwa pomoc rozpoczyna się od zbadania sytuacji, od rozpoznania potrzeb. Każda prawdziwa pomoc skupiona jest na potrzebującym, nie na dobrych chęciach pomagającego. Każda prawdziwa pomoc opatrzona jest szacunkiem do tego, komu ją niesiemy.
Pomoc na małą i na wielką skalę.
Czasem pomoc to czekanie w ciszy, powstrzymanie się od działań. Zapewnianie od czasu do czasu, że jesteśmy obok. Pytanie: „Jak mogę ci pomóc?”, „Czego potrzebujesz?”.
Jeśli chcesz mi pomóc, pomóż mi tak, ja ja tego potrzebuję, nie jak potrzebujesz tego ty.